reklama  
 
  play  
Sobota, 20 Kwietnia w Radio Derf
 Playlista   Pomoc   Parametry Play
Bluesdelta
Play
Jazz
Play
Blues Standards
Play
Soul
Play
Bluesrock
Play
Polski blues
-=-=-=-=-=-                    FROM MEMPHIS TO NORFOLK – ZBIÓR ARTYKUŁÓW PRZEDSTAWIAJĄCYCH SYLWETKI WCZESNYCH BLUESMANÓW Z DELTY MISSISIPI, ZAPRASZAMY DO LEKTURY !!!                    -=-=-=-=-=-                    
  
NOWOŚĆ : The Brothers - March 10, 2020 Madison Square Garden (Live) (2021) 4 CD



NOWOŚĆ : Buddy Guy - [2022] - The Blues Don`t Lie



NOWOŚĆ : Buddy Guy - [2022] - The Blues Don`t Lie







Bluesdelta
  Aktualnie: "Othar Turner - George Mitchell Boxset, Cd 1 - Black Woman"
Jazz
  Aktualnie: "Cannonball Adderley - Jazz Profile- Cannonball Adderley - Gemini"
Blues Standards
  Aktualnie: "Eric Clapton,B.Guy,R.Cray,J.Johnson - Everything`s Gonna Be Alright"
Soul
  Aktualnie: "O.V. Wright - That`s How Strong My Love Is [UK-Import] - I Don`t Know Why"
Bluesrock
  Aktualnie: "Storyville - Bluest Eyes - Mercy Street"
Polski blues
  Aktualnie: "Kasa Chorych - Rythm&Puls - Wolny wybr"
 
  menu  
aktualności
artykuły
download
festiwale
forum
From Memphis to Norfolk
galeria
koncerty
kontakt
linki nadesłane
o Radio Derf
reklama w Radio Derf
reportaże i wywiady
transmisje live
 
  reklama  
 
  partnerzy  
 
  odwiedzający  
 Wizyty:
start: 2007-07-03
 [14975532]  Wizyt łącznie
 [0]  Wizyt dzisiaj
 
  reklama  
 
  reklama  
 
  statystyki  
 [291]  Zarejestrowanych użytkowników
 [0]  Zalogowanych

 [650]  Aktualności

 [7]  Koncertów
 [0]  Nieopublikowanych
 [7]  Archiwalnych

 [93]  Galerii

 [18]  Linków

 [0]  Postów RD

 [55]  Reportaży/Relacji

 [3]  Forum

 [120]  Tematów forum

 [2449]  Postów forum
 
  artykuły  
<< (1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1) >>
DESPERATE MAN BLUES. JOE BUSSARD W POGONI ZA NAGRANIAMI cz.1  
Autor: administrator, 2010-05-16 14:26:24
DESPERATE MAN BLUES. JOE BUSSARD W POGONI ZA NAGRANIAMI cz.1. Washington Free Weekly 1998

by Eddie Dean

W głębi serca Joe Bussard, samozwańczy król kolekcjonerów płyt, wiedział, że się zgubił. Droga była daleka. Pomylił zakręty i teraz nie miał już pojęcia, gdzie u licha może być. Jednego przynajmniej był pewien – jest w krainie 78-ek.

Urodzony w Marylandzie Bussard nie był całkiem obcy w tych stronach. Od lat odwiedzał południowo-zachodnią Wirginię w pogoni za płytami. Był koniec lat 60-tych, kiedy ponownie wyruszył na poszukiwania do tego górniczego regionu, rozciągniętego wzdłuż podnóża Appalachów i bliższego ich kulturze, niż reszcie dawnych kolonii. Zachodnia Wirginia, kolebka muzyki country, była wówczas najlepszym na świecie miejscem do poszukiwania 78-ek z lat 20-tych i 30-tych, złotego wieku wczesnych amerykańskich nagrań. Nawet w dobie Wielkiego Kryzysu ludzie tutaj – zarówno biali górnicy, jak i czarni farmerzy, którzy w tym stanie posiadali na własność uprawianą ziemię – mieli stałą pracę i środki na kupowanie płyt. Kupowali ich tuziny, od lokalnych string-bandów po bluesa Delty.

W prowincjonalnym Tazewell, Bussard rozpoczął poszukiwania jak co dzień, od wypytywania przechodniów, gdzie tu można kupić stare nagrania. Chodził od drzwi do drzwi trzymając pod pachą 78-kę, by ludzie mogli widzieć, że przyjechał tu po płyty, a nie tropić dłużników. Nie zdziałał wiele, dopóki ktoś nie opowiedział mu o pchlim targu na krańcu miasteczka. Inaczej Bussard nie zgubił by drogi. Łatwo o to w tych górach, o których miejscowy pisarz powiedział kiedyś „mapy dróg przypominają tu baryłkę dżdżownic w tańcu św. Wita”.

Miejsc, które Bussard przeczesuje, nie ma zwykle na mapach, nie miał więc wyboru – jechał dalej drogą, czekając dokąd go zawiedzie. Mila za milą wspinał się na zielone zbocza i zapuszczał w doliny, gdzie nie docierał ani promyk słońca. Dobrze. Im bardziej zapomniane przez Boga i ludzi miejsce, tym większa szansa na ciekawe znalezisko.

W końcu na poboczu pojawił się stary człowiek. Bussard zapytał go o drogę. Staruszek odparł, że sam zmierza na targ i z radością wskaże mu drogę. Uradowany przysłuchiwał się wypełniającym samochód dźwiękom archaicznego string-bandu. „O, jak ja lubię taką muzykę!” “Takich właśnie płyt szukam” – podchwycił Bussard. “Mam ich w domu cały stos. Setkę, albo więcej” odparł bez mrugnięcia okiem staruszek.

Bussard o mało nie zemdlał z wrażenia słysząc te magiczne słowa. „Mógłbym na nie zerknąć” zdołał wydusić. ”Pewnie” zgodził się starzec. Najpierw jednak wybrali się na jarmark staroci, odbywający się co weekend na pustym parkingu przed opuszczonym kinem. Bussard miał czas. Jako spadkobierca niemałej fortuny, mógł większość dnia poświęcać poszukiwaniu płyt. Nazwanie tego hobby byłoby grzechem – to całe jego życie.

Na targu nie było niemal płyt, a jedyna muzyka dobiegała z kąta, gdzie przysiadł stary, ślepy muzyk przygrywając na banjo. Grał w archaicznym stylu, przywołującym z pamięci miejscową legendę Docka Boggsa, który pochodził z tych obfitujących w muzykę wzgórz. Przed śmiercią Boggs zdołał na szczęście nagrać kilka 78-ek, dzięki nim przetrwała jego pamięć. Bussard przeklinał w duchu, że nie zabrał ze sobą magnetofonu. Po chwili muzyka już nie było, a Bussard poczuł znajomy ból – kolejna karta muzycznej historii zniknęła bezpowrotnie.

Droga wiła się wśród piętrzących się coraz wyżej gór. U jej końca stał dom starego człowieka. To było to, czego Bussard szukał. Warto było przejechać dwadzieścia mil. Drewniana chata z surowych bali, rupiecie poniewierające się po całym podwórzu, walący się płot. Tu nic nie zmieniło się od lat. Na wpół zburzona, ale jednak żywa. Taka właśnie, jak być powinna. Bussard czuł już niemal woń starych płyt czekających na niego wewnątrz.

Lata poszukiwań nauczyły Bussarda w mig chwytać trop. Zasłony w oknach, doniczki z kwiatami na ganku, dym unoszący się z komina – mieszkańcy musieli tu żyć od dziesięcioleci. Ci ludzie kupowali płyty na długo przed urodzeniem Bussarda. I zapewne nadal je mieli, bo zapobiegliwi górski lud niczego nie wyrzuca, czy to zepsuta lodówka, dziurawy dzbanek na kawę, czy stare płyty, których nie słuchali od lat.

Na długo przed wynalezieniem winylu, płyty produkowano z szelaku. Podczas II Wojny Światowej miliony 78-ek przetopiono na surowiec potrzebny armii. W tych czasach nie przechowywano jeszcze w archiwach taśm z oryginalnymi nagraniami, były jedynie metalowe dyski, z których większość również przetopiono w latach wojny. Tym trudniej dziś je odnaleźć. Czasami przetrwały tylko pojedyncze kopie, samotne szelakowe krążki chroniące piosenkę od zapomnienia.

Wewnątrz skromnie umeblowanego domu, stary człowiek ukląkł koło łóżka. Nie po to jednak by się modlić – wyciągnął stamtąd kartonowe pudło, pokryte na palec grubą warstwą kurzu, którego obłok wypełnił niewielki pokój. Bussard śledził każdy jego ruch. Na początek rozczarowanie – same typowe dla tego rejonu nagrania: rodzina Carterów, Uncle Dave Macon, Charlie Poole i inni artyści hillbilly. Świetne, ale dobrze znane kawałki. Bussard zebrał już przebogatą kolekcję dawnego country. Teraz szukał pierwocin bluesa i jazzu. Dobre było wszystko, co tylko pochodziło z lat 20-tych i 30-tych – od jug-bandów po sacred harp.

Nareszcie odmiana. Na spodzie pudła rozpostarty pawi ogon ze złotymi piórami na purpurowym tle. To Black Patti, jedna z najrzadszych i najbardziej poszukiwanych wytwórni lat 20-tych. Przez siedem miesięcy istnienia w tej, należącej do czarnych właścicieli wytwórni, wydano jedynie 55 nagrań, w większości bluesowych, jazzowych i gospel.

Jak wiele innych niezależnych wytwórni z tego okresu, Black Patti (nazwana tak na cześć afroamerykańskiej śpiewaczki operowej z przełomu wieków) była firmą – kogucik, która przed zniknięciem z rynku zdążyła pozostawić potomnym jedynie skromny wybór „rasowych” nagrań. Niewiele wiadomo o muzykach, których nazwiska (Half-Pint Jackson, Blind Richard Yates, itp.) pojawiały się pod baldachimem pawich piór. Serie były w większości ściśle limitowane, czasem tłoczono jedynie kilka setek płyt, a trudności w ich odnalezieniu sprawiły, że Black Patti to dziś rarytas dla kolekcjonerów. Bussard w całej swej karierze napotkał kilka zaledwie kopii Black Patti.

Choć wytrawny zbieracz powinien panować nad emocjami, Bussard nie mógł się pohamować “O mój Boże” – jęknął. „O mało się nie posikałem” – wspomina niezbyt oględnie. Zdołał się jednak opanować. „O, całkiem przyjemne płyty. Lubię tą wytwórnię.” Wyjąkał. “Tak? Jest ich tu jeszcze całe mnóstwo.” I było. Lśniące i jedwabiście czarne, jakby świeżo wyszły spod prasy. Czternaście Czarnych Patti, największa liczna, jaką kiedykolwiek znaleziono w jednym miejscu, leżało teraz przed Bussardem. „Adoratorzy przynosili je mojej siostrze w 1927 roku – tłumaczył gospodarz – przesłuchaliśmy je może raz, ale blues nie bardzo nam się podobał, więc zapakowaliśmy je do pudła i odtąd tu stoją.”

Bussard poczuł, że nie czas na rozpamiętywanie tego cudu. Trzeba szybko ubić interes, zanim staruszek nie nawróci się na bluesa, albo jak już wiele razy bywało, jakaś harpia nie zacznie drzeć się z głębi domu „Tatusiu, ani mi się waż ich ruszać! To płyty mamusi!”. Nie tym razem, obiecał sobie Bussard. Zrobiłby wszystko, byle tylko umieścić te płyty bezpiecznie w bagażniku. Odłożył płyty do kartonu. „Ile pan by za nie chciał?” “Wystarczy dziesiątak” – odparł staruszek, szczęśliwy, że pozbędzie się śmieci.

Trzydzieści lat później, jedna z tych płyt weszła do kanonu najrzadszych bluesowych nagrań świata. ''Original Stack O' Lee Blues'' Down Home Boys - Long Cleve’a Reeda i Little Harvey’a Hulla, to niezwykła, poruszająca, niemal żałobna interpretacja opowieści o Staggerze Lee, coverowanej przez setki muzyków, od Mississippi Johna Hurta po Nicka Cave’a. Nagrana w 1927 roku wersja – duet gitara-wokal – sięga mrocznych, XIX-wiecznych początków bluesa, z których dopiero później narodzić się miała muzyka Delty.

Jego wartość artystyczna i historyczna jest nieoceniona, a unikatowość przesądza i o cenie: kopia Bussarda jest jedyną, jaką dotąd odnaleziono. Podobno oferowano mu za nią 30.000 dolarów. Na samą myśl o sprzedaży Bussard wybucha jednak śmiechem. Nikt nie odbierze mu skarbu.

Poszukiwanie na dziś zakończone. Można zasiąść z cygarem w piwnicy skromnego domku na przedmieściach Frederick w Marylandzie i podziwiać znalezisko. Pokazać je gościowi, ukontentować wyrazem zdumienia na jego twarzy, a potem troskliwie odłożyć na półkę, między 25.000 innych. Wypełniają one ściany od podłogi po sufit. A każda ma własną historię.

Bussard uwielbia o nich opowiadać. Nic dziwnego, że do jego domu kierują się pielgrzymki. Miłośnicy muzyki przybywają z najdalszych stron, by posłuchać z pierwszej ręki historii tej bezcennej prywatnej kolekcji XX-wiecznej amerykańskiej muzyki, uważaną za jedną z najważniejszych w kraju.

''Bussard ma rzeczy, jakie nawet Bogu się nie marzą - przyznaje Tom Hoskins, muzyk i kolekcjoner, autorytet w dziedzinie przedwojennego bluesa Delty – to chyba najwspanialsza kolekcja na świecie. Bussard zaczął poszukiwania wcześniej niż ktokolwiek inny, i prowadził je najdłużej. Brał wszystko. Nawet to, czym wówczas się nie interesował. Podejrzewał, że będzie dobre i nie mylił się.” “Gdyby nie on nigdy nie usłyszelibyśmy tych nagrań. To często jedyne ocalałe kopie” – dodaje.

Na szczęście Bussard nie tylko chce posiadać płyty. Pragnie także, by cały świat je poznał. Do jego domu przybywają archiwiści z całych Stanów. Zeszłej wiosny dotarła tam archiwistka Marshall Wyatt, przygotowująca kompilację czarnych skrzypków “ Violin, Sing the Blues for Me”. Bussard miał tuziny płyt, jakich desperacko poszukiwała. „Jestem wdzięczna za pomoc – wspomina wizytę – kolekcja Joe to bezcenne źródło, a on chętnie je udostępnia”.

Przez 35 lat Bussard nagrywał w swoim domu audycje nadawane przez rozmaite stacje z Południa Stanów i zapraszał do siebie muzyków. W jego prywatnym studio nagrywały swoje pierwsze piosenki przyszłe legendy. W końcu lat 50-tych i na początku 60-tych, podziwiany dziś gitarzysta John Fahey wydawał w Fonotone Records Bussarda pod pseudonimem „Blind Thomas”. Stawiali tu też pierwsze kroki John Duffey i Buzz Busby, pionierzy bluegrass. Nagrane wówczas 78-tki to dziś kolekcjonerskie rarytasy. Sam Bussard również nagrał album – płytę Jolly Joe and His Jug Band, wydano w miejscowej, piedmonckiej wytwórni.

Za 50 centów od sztuki Bussard dzieli się nagraniami z fanami na całym świecie. Jego kasety trafiają do rąk japońskich biznesmanów i europejskich archiwistów. To właśnie czysto brzmiące kopie z kolekcji Bussarda stanowią jądro dwóch kompilacji odpowiedzialnych za tzw. „nowy rewiwal folku” – wznowiony w 1997 przez Smithsonian Institute “Anthology of American Folk Music” i retrospektywę Docka Boggsa wydaną w Revenant. Obie płyty odniosły nadspodziewany sukces, także komercyjny. Obie są oczkiem w głowie krytyków. Młodzi muzycy czerpią moc z archaicznych nagrań Bussarda, tak samo jak pół wieku wcześniej Bob Dylan i Fahey.

Sam Bussard świadomie odcina się tych wynalazków. Jest ortodoksem. Pojęcie „muzyka folk” oznacza dla niego jedno: muzykę graną przez ludzi z głębokiej prowincji, rozpowszechnianą na płytach stanowiących wówczas szczyt osiągnięć techniki. Dylanem i jemu podobnymi gardzi, gardzi także rock’n’rollem. Przypomina zresztą z satysfakcją, że sama nazwa ‘rock’n’roll’ była pierwotnie eufemizmem, zastępującym w bluesie słówko „fucking”. Bussard odrzuca też z gruntu wszelką muzykę country nagraną po 1953, twierdząc, że country skończyło się, kiedy Hank Williams skręcił kark w swoim Cadillacu. Również jazz jego zdaniem umarł około 1933, zamordowany z zimną krwią przed Wielki Kryzys i pojawienie się big-bandów. Kiedy nieśmiało przypominamy o tzw. rewiwalu swinga, niemal krztusi się cygarem, oburzony na samą myśl, że ktoś mógłby ważyć się wskrzesić surowy dźwięk Dorseyów.

W swojej ortodoksyjnej negacji całej powojennej amerykańskiej kultury masowej Bussard nie różni się od innych kolekcjonerów 78-ek. To bractwo ekscentryków, którzy dorastali w latach 50-tych i 60-tych, negując wszystko, co ich otaczało. Nie oznacza to bynajmniej, że nienawidzili jedynie hippisów – oni odrzucali z gruntu całą ideę muzyki pop, łącznie z erą fokstrotów i Ala Jolsona, nie mówiąc już o nowoczesnym jazzie, tak często mylonym z brzmieniem ich ukochanej ery. Dla nich jazz to muzyka ubogich białych i czarnych: dziki, pierwotne hillbilly string-bandów, surrealistyczne jodłowanie i lamenty, orgazmiczne gospel, blues rodem ze spelunek i burdeli. Wszystko, co nastąpiło później to czysta komercja.

Ich biblią jest wydawany w Stanach periodyk „78 Quarterly”, pismo pełne artykułów o dawnych nagraniach i ich twórcach, im bardziej pierwotnych i nieznanych światu, tym lepiej. Ich bohaterem jest Charlie Patton, czczony zwłaszcza w latach 90-tych – okresie bezprecedensowej popularności Roberta Johnsona. To świat ekscentryków, kraina tajemnego kultu, w której na ołtarzach wznoszą się 78-ki. „Jedynie wtedy, kiedy słucham starych nagrań, czuję coś na pograniczu miłości do ludzkości – mówi jeden z tych pasjonatów – znajduje w nich wyraz najwartościowsza część duszy prostego ludu, którzy dzięki muzyce łączą się z wiecznością. Muzyka współczesna straciła nieodwracalnie ten dar, a ludzie zatracili umiejętność szczerego wyrażania siebie”.

Nawet i w tym środowisku pasjonatów są jednak równi i równiejsi. Przeważają mieszczuchy z Północy, ale samą śmietanką są szczerzy naturszczycy, podobni do Bussarda –handlarze końmi i farmerzy z zapomnianych przez Boga i ludzi miasteczek Południa, którzy miłość do tej muzyki wyssali z mlekiem matki. Ich opętanie muzyką przerasta siły ich rodzin. Żona Bussarda, Esther, wyznaje, że choć sama kocha muzykę, dawno przekonała się, jak niewiele znaczy dla swojego męża. „Gdybym nie była wierzącą chrześcijanką i w dniu mojego ślubu nie złożyła przysięgi na całe życie, dawno bym odeszła – przyznaje ponuro – mąż jest bardzo, ale to bardzo trudny w pożyciu. Nasza jedyna córka niemal go nie zna. Był zawsze tak zajęty muzyką, że nas prawie wcale nie zauważał.”

„Posłuchajcie tego” – przerywa nam Bussard, wyciągając z półki kolejną płytę. Nigdy nie musiał podejmować stałej pracy, nigdy też nie martwił się terminami, mimo to życie spędził trawiony nieustanną gorączką. Wygląda, jakby dopiero co zerwał się z łóżka, nawet nie stara się przygładzić zmierzwionych, siwych włosów. Jest przedpołudnie, a on ma na sobie zwykłe robocze ubranie – flanelową koszulę, dżinsy i znoszone kapcie, z których wyglądają dziurawe skarpetki. Na szyi huśta się krzyżyk, jedno z trofeów znalezionych podczas poszukiwań z wykrywaczem metalu. Nosi go, bo lubi, nie jest zbyt wierzący. Za całą religię wystarczają mu jego stare płyty gospel, niebiańskie kwartety i opętani kaznodzieje, których nędzną namiastkę oglądamy dziś w TV.

Bussard nikomu nie pozwala tknąć swoich płyt. Na starej maszynie do pisania wystukał pracowicie „PROSZĘ NIE DOTYKAĆ NAGRAŃ!”. Nakaz ten straszy nas z każdej z półek. Przez 35 lat małżeństwa Esther Bussard ani razu nie złamała zakazu. „To jego pokój, szanuję to i nigdy nie tknęłam tu niczego. Choćbym czuła wielką gorycz, nadal szanuję go za to co robi. Ma fantastyczną kolekcję, wiem to, bo sama cenię muzykę. Podziwiam go za to, że ocala ją dla przyszłych pokoleń”.

''Puszczę wam jeden z ostatnich prawdziwych jazzbandów. Joseph Robechaux i jego New Orleans Rhythm Boys, nagrane w Nowym Jorku w 1933 dla Vocalionu. „King Kong Stomp”. Zatrąca już nieco swingiem – dodaje z lekką wzgardą – ale to wciąż dobra muzyka, jeden z ostatnich gorących jazzowych songów. Przepiękny ton i ta perfekcja, ten slide” – zachwyca się.

Ostrożnie kładzie płytę na potężnej maszynie RCA, którą odkupił od jakiejś stacji radiowej. Jest masywna jak kasa pancerna, a ramię gramofonu przypomina wiosło. „Ludzie mają całkiem przyzwoite kolekcje, ale te ich gramofony, pożal się Boże, toż to kupa g.... A te ich głośniki... dobre chyba dla myszki Micki – dodaje wskazując cygarem na wielki jak szafa drewniany głośnik Altechu w odległym końcu piwnicy. Kupiłem go w 1959 roku w Baltimore za osiemset dolarów. Wtedy kosztował tyle co samochód. Tylko prawnicy i lekarze mieli wtedy takie. Waży trzysta funtów, rozpłaszczyłby was na ścianie. Ale tylko na nim usłyszycie, jak naprawdę brzmią te płyty.” Podkręca dźwięk prawie na cały regulator i opuszcza na płytę diamentową igłę wartą 90 dolarów. Gorący rytm jazzu wypełnia pokój. Dźwięk z pewnością urwałby futrzastą głowę maskotce RCA – Nipperowi. Brzmi wspaniale, powinien posłuchać tego każdy, kto twierdzi, że 78-tki to porysowane zabytki, dobre do puszczania tylko w sklepach ze starzyzną. Bussard podryguje w rytm muzyki w powolnym jigu, wymachując cygarem jak trąbką, twarz mu promienieje. Nie ma już 62 lat. Ma 16. W tej pełnej dymu piwnicy czas zatrzymał się także dla nas”.

tłum. by ingeborg

http://www.washingtoncitypaper.com
http://www.myspace.com/joebussard
 [0] komentarzy    skomentuj  
<< (1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1) >>
 
  kalendarium  
Dziś jest: 2024-04-20
32 lat temu...
1992.04.20 w Tuscaloosa w wieku 77 lat zmarł Johnny Shines, jeden z ostatnich gitarzystów Delty, mistrz Johnny'ego Wintera i Floyda Jonesa.

116 lat temu...
1908.04.20 W Kentucky, Louisville (USA) urodził się Lionel Hampton perkusista, pianista, vibrafonista.
lionelhampton.nl

95 lat temu...
1929.04.20 w Edwards w Missisipi ur. się Johnny Fuller, gitarzysta i wokalista, jeden z czołowych muzyków West Coast bluesa lat 50-tych. Łączył bluesa z R&B i rock'n'rollem. Zm. w Oakland w Kalifornii 20.05.1985.

84 lat temu...
1940.04.20 w Scott w Arkansas ur. się Calvin Leavy, gitarzysta i wokalista soulowy i bluesowy, autor ''Cummins Prison Farm''. Zmarł 06.06.2010.

66 lat temu...
1958.04.20 w Chicago ur. się Gary Primich, harmonijkarz, gitarzysta i wokalista, współzałożyciel Mannish Boys. W 1995 wydał album swój najb. znany album:''Mr Freeze''. Współpracował z Marcią Ball, Ruthie Foster i Jimmiem Vaughanem. Zmarł w 2007 z powodu p

116 lat temu...
1908.04.20 w Louisville, Kentucky, ur. się Lionel Leo Hampton, wibrafonista, pianista i perkusista jazzowy, lider słynnego big-bandu, jeden z największych jazzmanów w historii gatunku. Zm. 31 sierpnia 2002.
 
  reklama  
 
  szukaj  


[również w treści]
 
 
  logowanie  

Nie jesteś zalogowany/-a

login: 

hasło: 




Nie pamiętam hasła

Zarejestruj się

 
  reklama  
 
  najnowsze  
Powered by PHP, Copyright (c) 2007-2024 ..::bestyjek::..