reklama  
 
  play  
Piątek, 29 Marca w Radio Derf
 Playlista   Pomoc   Parametry Play
Bluesdelta
Play
Jazz
Play
Blues Standards
Play
Soul
Play
Bluesrock
Play
Polski blues
-=-=-=-=-=-                    FROM MEMPHIS TO NORFOLK – ZBIÓR ARTYKUŁÓW PRZEDSTAWIAJĄCYCH SYLWETKI WCZESNYCH BLUESMANÓW Z DELTY MISSISIPI, ZAPRASZAMY DO LEKTURY !!!                    -=-=-=-=-=-                    
  
NOWOŚĆ : The Brothers - March 10, 2020 Madison Square Garden (Live) (2021) 4 CD



NOWOŚĆ : Buddy Guy - [2022] - The Blues Don`t Lie



NOWOŚĆ : Buddy Guy - [2022] - The Blues Don`t Lie







Bluesdelta
  Aktualnie: "Eddie Kirkland - Detroit Blues - Blues from the Motor City CD3/4 - Please Don`t Think I`m Nosey"
Jazz
  Aktualnie: "S.Clarke, Al Di Meola&J-L.Ponty - The Rite of Strings - Renassaince"
Blues Standards
  Aktualnie: "Albert King With Stevie Ray Vaughan - In Session - Ask Me No Questions"
Soul
  Aktualnie: "Aretha Franklin - Aretha Sings the Blues - Nobody Knows The Way I Feel This Morning"
Bluesrock
  Aktualnie: "Derek Trucks Band - Live At Georgia - I Wish I Knew"
Polski blues
  Aktualnie: "Coolish Blues Session - Boogieman - W moim domu jest blues"
 
  menu  
aktualności
artykuły
download
festiwale
forum
From Memphis to Norfolk
galeria
koncerty
kontakt
linki nadesłane
o Radio Derf
reklama w Radio Derf
reportaże i wywiady
transmisje live
 
  reklama  
 
  partnerzy  
 
  odwiedzający  
 Wizyty:
start: 2007-07-03
 [14970897]  Wizyt łącznie
 [17087]  Wizyt dzisiaj
 
  reklama  
 
  reklama  
 
  statystyki  
 [291]  Zarejestrowanych użytkowników
 [1]  Zalogowanych

 [650]  Aktualności

 [7]  Koncertów
 [0]  Nieopublikowanych
 [7]  Archiwalnych

 [93]  Galerii

 [18]  Linków

 [0]  Postów RD

 [55]  Reportaży/Relacji

 [3]  Forum

 [120]  Tematów forum

 [2449]  Postów forum
 
  artykuły  
<< (1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1) >>
OTIS CLAY: SACRED SOUL  
Autor: administrator, 2009-09-15 14:32:46
OTIS CLAY: SACRED SOUL, Living Blues, No. 159, 9/10.2001

by Steve Sharp

Little Milton, wystrojony w purpurową skórę, sączy kosztowną whisky z plastikowego kubeczka, przekomarzając się z lubością przy bankietowym stole z Artie „Blues Boyem” White’m. Ich żartobliwa utarczka to komedyjka odgrywana dla fanów, którzy wypełniają jak co wieczór ich przestronną garderobę.
Otis Clay występuje dziś razem z nimi. Przysiadł przy długim stole, przysłuchując się z uśmiechem przekomarzaniom dwóch starych przyjaciół. Ubrany w skromny wełniany sweter, siedzi cicho na uboczu, nie włączając się do hałaśliwych żartów Miltona i White’a. Bardziej pociąga go niespieszna rozmowa i stojąca przed nim pieczeń z indyka. Po obiedzie czeka go koncert.
Niestrudzeni kpiarze, Milton i White, dworują sobie ciepło ze świątobliwego stylu życia Claya. Tytułują go ‘Wielebnym’, co przyjmuje z wyrozumiałym uśmiechem. Clay w skupieniu kończy obiad i wychodzi na scenę. Pierwszy set rozpoczyna od numeru gospel. Już po chwili popłynie z jego ust unikatowa mieszkanka chicagowskiego soulu i bluesa.
Clay - znany większości czytelników Living Bluesa, jako jeden z największych na świecie śpiewaków soulowych flirtujących również z bluesem - połowę swego życia spędza śpiewając gospel. To z gospel wywodzą się muzyczne korzenie Claya, i w tym właśnie repertuarze czuje się najswobodniej. Clay, urodzony przed sześćdziesięciu dziewięcioma laty w Waxhaw, w stanie Mississippi, już w wieku czterech lat oczarowywał śpiewem wiernych miejscowego kościoła. Wyrósł na jednego z nielicznych wokalistów bluesowych, obdarzonych wystarczającym talentem i samozaparciem, by parać się zarówno bluesem, hard soulem, jak i gospel – wszystkimi trzema kierunkami ze wspaniałym rezultatem.
Liberalne podejście Claya do muzyki zapewniło mu niesłabnącą popularność na całym świecie, począwszy od serii hitów nagranych w połowie lat 60-tych dla One-derful. W późniejszym okresie płyty Claya wydawały między innymi Hi, Dakar i Atlantic’s Cotillion, a w czasach nam bliższych – Blind Pig i Bullseye Blues.
Tournee Claya po Europie i Japonii w drugiej połowie lat 70-tych i na początku 80-tych przyciągały tłumy widzów. Oprócz hitów One-derful i klasycznych singli Memphis’Hi Records, do najlepszych nagrań Claya zaliczyć można z całą pewnością dwie płyty live nagrane w Japonii, wydane kolejno w 1978 i 1983 roku. Nagrań z 1983 roku można dziś posłuchać na płycie „Soul Man: Live In Japan”, Bullseye Blues.
Clay to człowiek otwarty i pełen wewnętrznego ciepła. Jego pogodny uśmiech zwiastuje spokojną pewność siebie, dowodzącą wewnętrznego ładu i harmonii – zarówno w życiu, jak i sferze duchowej. Dziś Clay, legenda chicagowskiego soula, występuje przed publicznością całego globu, budząc podziw łatwością z jaką stapia w jedność muzykę sakralną i świecką. Jego śpiew rozbrzmiewa nie tylko w kultowych klubach bluesowych i na największych festiwalach świata, ale i w kościołach i domach weterana.

Jaki wpływ wywarli na twoją muzykę bliscy w latach dorastania w Waxhaw?

Wielki wpływ miała na mnie matka. Śpiewała w kościele, miała wspaniały głos. To ona wywarła na mnie największy wpływ, ona, i moje siostry i bracia. Było nas dziesięcioro dzieci. Nasz dziadek był pastorem. Wuj od strony matki w latach 40-tych nagrywał płyty, sam nagrywałem później jego piosenki. Całe nasze życie było wówczas skupione wokół kościoła, stamtąd wywodziła się nasza muzyka. Kościół był dla nas ostoją, miejscem spotkań i świętowania. Wszyscyśmy wyczekiwali niedzielnej mszy. Cały tydzień się na nią czekało, a potem aż do następnej niedzieli żyło tym, co się tego dnia przydarzyło. Dzieci biegły do kościoła z radością, a w powszednie dni bawiły się w kościół, odgrywały wszystko, co tam widziały. Prawdę mówiąc, i uczyliśmy się w kościele. Zanim misja pobudowała szkołę, tam właśnie dawali nam lekcje.

A Twoje wczesne inspiracje wokalne?

Naprzód słuchaliśmy radia, radia dla czarnych. Były i płyty. Pamiętam jak dziś, słuchałem wtedy Charlesa Browna. W grudniu 1995 roku miałem szczęście go spotkać. Spotkać samego Charlesa Browna! Wierzcie mi, czułem, jakby wróciły moje młode lata, hen daleko na Południu. Była taka piosenka Charlesa, wyszła chyba w czasie Drugiej Wojny, szła tak: „kiedy wojna się skończy, powrócę tu na słonecznym promieniu”. Do dziś ją pamiętam. I oto po latach całych staję przed tym człowiekiem, patrzę na niego, jadę razem z nim w trasę. A najzabawniejsze w tym wszystkim było, że kiedyśmy się już spotkali, Charles Brown zawołał: „Rety, toż to Otis Clay!”. Tak powiedział: „Rety”! I ja wysapałem „Rety”. Niech mnie licho, jeśli skłamię, poczułem się znów jak mały dzieciak, co spotyka wielką gwiazdę. Charles powiedział mi „Bracie, wciąż tu o tobie mówiliśmy”. A ja mu na to „Człowieku, szalałem za twoją muzyką, a teraz mówisz mi, że mnie wspominałeś. Wiesz, ile to dla mnie znaczy, jaka to dla mnie radość i duma?”
Czego to ja jeszcze słuchałem w tych latach… Charlesa Browna, to pewne, Lightin’ Hopkinsa, no i Muddy’ego Watersa. Występ Muddy’ego był pierwszym koncertem, jaki oglądałem na oczy. Było to w Clarksdale, w Mississippi, w pięćdziesiątym roku. Muddy zatrzymał się na plantacji, opodal Clarksdale. Dla niego było to, jak powrót do źródeł. Koncert był w teatrze. Nie pojechałem tam po to, żeby posłuchać Muddy’ego, co to, to nie. Mój brat i ja byliśmy fanami Dzikiego Zachodu. Chcieliśmy sobie popatrzeć na kowbojów. A tu na raz zagrał Muddy Waters. Nie powiem, żebym go wtedy słuchał. Dopiero później pojąłem, jakie miałem szczęście. Wtedy myślałem tylko „No, niezły był ubaw”. Byłem za młody, żeby dobrze ocenić jego grę. Ale to jego występ był pierwszym, jaki widziałem.

Jakich jeszcze bluesmanów widywałeś na scenie w latach twojej młodości?

Nikogo więcej, prócz Muddy’ego.

Czy u was w domu śpiewało się bluesa?

Nie pozwalano nam dzieciakom śpiewać bluesa. Są rzeczy, którym po prostu nie poradzisz, jeśli masz za mało lat. Blues to nie muzyka dla dzieci. Oberwalibyśmy w ucho, gdybyśmy włóczyli się po domu zawodząc bluesa.

Kiedy opuściłeś Mississippi?

Pod koniec 1953 roku moja rodzina przeniosła się do Indiany, do miejsca zwanego Muncie. Mieszkałem tam aż do 1954, kiedy zmarła matka. A potem ruszyłem do Chicago, pomieszkałem tam trochę, no i wróciłem do siebie, do Mississippi, gdzie mieszkała moja starsza siostra. Miałem na Południu siostrzeńców, niektórzy z nich byli starsi ode mnie, a inni w tym samym wieku, co ja. Jeszcze inni byli młodsi. Dobrze mi było w dużej rodzinie, miałem tam zawsze z kim grać. Zostałem więc u siostry dobry rok, a później wróciłem na Północ. Był 1956 rok. Wróciłem na dobre do Chicago. Miałem tam dziadków ze strony matki i dwóch wujów. Kiedy jesteś z Mississippi, w Chicago czujesz się jak w domu. Jeździłem potem wiele razy tam i z powrotem, przed cały 1957 rok.

Co robiłeś w Chicago, kiedy osiadłeś tam na stałe?

Byłem młody. Chodziłem do szkoły. No i pracowałem. Miałem dopiero 13 lat, ale byłem duży jak na swój wiek i łatwo mi było o pracę. Tyrole Davis i ja robiliśmy w tej samej hucie. Zwali ją National Casting. Jeździło się do Cicero, na róg Roosevelt i Laramie. Pamiętam, jak dziś, przychodzę do roboty i kogo widzę? Tyrona. Siedzi w kafeterii i mruga do mnie: Patrzcie państwo, kogo my tu mamy”. Płacili nam 150 dolarów tygodniowo. Tyron pokazał mi swój czek na 150 dolców, bardzo był z niego dumny, to było coś!

W 1962 roku nagrałeś cztery świeckie utwory R&B dla Columbii. Słyszałem, że niechętnie się do nich przyznawałeś.

To prawda, nie chciałem o tym mówić. Śpiewałem wtedy gospel. Zwaliśmy się Pilgrim Harmonizers. Tylko jednemu chłopakowi mówiłem o tym nagrywaniu. Przyjaźniliśmy się i wszędzie razem chodziliśmy. Było nas dwóch takich młodzików w grupie. Wiedział on, i wiedziała jedna taka dziewczyna, pochwaliłem się jej, a jak. Poza nimi, nikomu więcej o tym nie rozpowiadałem.

Występowałeś z Gospel Songbirds i Sensational Nightingales Group.

Prawda. Gospel Songbirds byli ostatnią chicagowską grupą, z którą śpiewałem. Od nich przeniosłem się do Sensational Nightingales – była to w tych latach jedna z najlepszych grup gospel na całym Południu. Coraz głębiej wchodziłem wtedy w śpiewanie.

Wczesne lata 60-te to dla ciebie okres muzycznej ewolucji. Przeszedłeś z gospel na R&B. Jak sobie z tym poradziłeś. Nie czułeś wyrzutów sumienia, że porzucasz muzykę kościelną?

Nie. W latach 60-tych byłem już zawodowym muzykiem. Śpiewałem wtedy z grupą zwaną The Bluejays. To był profesjonalny zespół, równie postępowy, jak Golden Gate Quartet. Występowali na Broadwayu, mieli w repertuarze wiele świeckich pieśni. Nie skupiali się wyłącznie na spirituals. Śpiewaliśmy stare murzyńskie pieśni, ale i skoczniejsze melodie, tak właśnie robiliśmy. Po raz pierwszy wystąpiłem z nimi w Ludlowville, w stanie Nowy York. Tak to było, kiedy przeszedłem na profesjonalne granie. Występowaliśmy w szkołach i liceach, na uczelniach i w hotelach. Zapraszali nas do klubów. Wiele się grało. Czasami dawaliśmy dziennie trzy, albo i cztery koncerty w szkołach. Jeździliśmy po New Jersey, Pensylwanii i Nowym Jorku. Pierwszy raz byłem wtedy w trasie. Był rok 1960, a ja miałem 18 lat.

tym czasie byłeś też po trosze aktorem komediowym, prawda?

Chłopcy byli wszechstronnie utalentowani, nie ograniczali się tylko do samego śpiewania. Robiło się różne rzeczy. Kiedy występowaliśmy w przedszkolu, nie śpiewaliśmy dzieciakom tych samych pieśni, co studentom, czy członkom klubu Kiwanis. Bawiło się z nimi w „Stary McDonald farmę miał” i wygłupiało trochę, żeby dzieciaki miały uciechę.
Tak, różne rzeczy się wtedy robiło. Nie wadziło mi to zbytnio, choć nigdy dotąd tego nie robiłem. Cieszyły mnie wyjazdy, byłem taki szczęśliwy, że jeżdżę z chłopakami w trasy. Śmiali się, że wyrastam na mistrza ceremonii. Wysyłali mnie, żebym zapowiadał występy i witał gości. Wyuczyli mnie, co mam mówić. Dobre to było dla mnie, wyzbyłem się tremy. Chłopcy byli starsi ode mnie, ale lękali się występować przed ludźmi. Trzęśli portkami, kiedy mieli w pojedynkę wyjść na scenę. A ja się nie bałem, choć miałem dopiero 18 lat. Myśleli sobie „Zabraliśmy chłopaka ze sobą, niech robi, co powiemy”. No i robiłem, co kazali.

W 1964 roku podpisałeś kontrakt z One-derful.

Śpiewałem wtedy z Nightingales. Wracałem z trasy i zachodziłem do One-derful, pogadać z Georgem Leanerem, dyrektorem studia. Zmarł w 1983 roku. Siadałem z nim i gwarzyliśmy sobie. Nigdy mnie nie zapędzał do studia, choć miałem z nim podpisany kontrakt. Roztropny był z niego człowiek. Mówiłem mu „Chciałem tylko zajrzeć i zapytać, co u ciebie”. A on pytał, czy nie trzeba mi pieniędzy. „Weź trochę na zapas” mówił mi. Mieszkałem wtedy na West Side. Harold Burrage i ja jechaliśmy jednego dnia kolejką. Powiedział mi, że chcą nagrywać dla One-derful. Pod koniec 1964 i ja byłem gotowy, żeby nagrywać dla One-derful.
George Leaner wziął mnie do siebie i powiedział mi „Czekałem, kiedy dojrzejesz do tej myśli. Pojmowałem co czujesz, odchodząc od gospel. Musiałeś sam dojrzeć do muzyki rozrywkowej”. Tak to właśnie było z Georgiem Leanerem. Był dla mnie jak rodzony ojciec. Całe życie szukałem takiego silnego człowieka.
W One-derful mogłem zachodzić do studia każdego dnia. Mieliśmy swoje własne studio nagrań z salami prób i wszystkim, co trzeba. Przesiadywaliśmy tam całe dni, ja i inne chłopaki. Siadaliśmy razem i zaczynaliśmy pisać. A kiedy mieliśmy już gotowy kawałek, szliśmy do studia i go nagrywaliśmy. Mieliśmy chłopaków do akompaniowania, instrumenty, wszystko, czego dusza zapragnie. Wystarczyło siąść i nagrywać.

Pracowałeś z muzykami wszelkich stylów - gospel, soul, Mighty Joe Youngiem.

Mighty Joe Young grywał nieraz z nami. Wielu naszych chłopców zostało później gwiazdami. Monk Higgins znał się na rzeczy, trzeba mu to przyznać. Mieliśmy McKinleya Mitchella z jego hitami. Mieliśmy Harolda Burrage’a. W latach 50-tych wydał parę niezłych kawałków. Harold, Tyrole Davis i ja trzymaliśmy się razem. Harold nam ojcował. Miał chłop łeb. Robiliśmy, co mówił. To były dobre czasy. Dużo wówczas komponowałem. Byłem w studio każdego dnia. Budziłem się, brałem prysznic, pakowałem manatki i jechałem do studia. Dobre dni.

Powiedz, jak się czułeś, kiedy One-derful upadł w latach 60-tych?

Nie dotknęło mnie to tak bardzo, bo przeniosłem się już wtedy do Atlantic Records. Kogo tam nie było – Wilson Pickett, Areta Franklin. Kiedy przyjęli Cię do Antlantic czułeś, że to jest to! Zrobisz karierę, jak sam Wilson Pickett. Ale nie było tak prosto. Jedynym dobrym kawałkiem, jaki nagrałem w Atlantic był singiel „She’s About a Mover” z 1968 roku, stary numer Sir Douglas Quintet. Nagrałem pięć kawałków dla Muszle Shoals. A później wróciłem do Chicago i Dakar Records, gdzie nagrywał Tyrole i reszta chłopców. Atlantic tylko rozprowadzał nasze płyty. Miałem tam sesję z Williem Hendersonem. Nagraliśmy numer zwany „Baby Jane”, dość niezwykły kawałek. W „Sweet Soul Music” (książce Petera Guralnicka), pisano, że to najwspanialsza piosenka, jaką kiedykolwiek nagrano - nie pamiętam dokładnie słów, ale pisali w tym właśnie duchu. Tymczasem większość ludzi nigdy jej nie słyszała. W 1970 roku nagrałem „Hard Working Woman” z Sylem Johnsonem. Ta piosenka stała się prawdziwym hitem. Po tej sesji wyjechałem do Memphis. Spotkałem tam Williego Mitchella, producenta mojego ostatniego singla dla Cotillion. A pod koniec 1971 roku przeniosłem się do Hi Records. Po raz pierwszy od odejścia z One-derful poczułem, że żyję.

Chcesz powiedzieć, że praca dla Hi to szczytowy punkt twojej kariery?

Nie było drugiego takiego miejsca jak One-derful. Hi to zupełnie inna półka. A jednak były to wspaniałe lata. I tam mieliśmy własne studio i zespół, praca paliła się w rękach.

Ale to lata w One-derful nadal najcieplej wspominasz?

Tak, byliśmy tam jedną, wielką rodziną, pracowaliśmy z radością.

A jakie były plusy pracy dla Hi? Były i ciemniejsze strony?

Były, ale więcej było jasnych. W Hi przeżyłem prawdziwie dobre lata. No i przyjaciele… zyskałem tam przyjaciół na całe życie. Był tam ze mną Willie Mitchell. Memphis i Hi Records były dla mnie szkołą życia. Ile ja się tam nauczyłem o muzyce, o nagrywaniu i całym tym biznesie, poznałem nawet mechanikę. Tak, to były piękne czasy.
Czy to Willie Mitchell wywarł na Ciebie największy wpływ w tym okresie?
O, z całą pewnością. Bez dwóch zdań. Willie Mitchell miał wpływ na całe Memphis, łącznie z samym Staxem, choć zawsze pozostawał w cieniu. Mitchell był przy tym, jak B.B.King nagrywał „Three O’Clock Blues”. Kiedy mowa o muzyce w Memphis, nie można nie wspomnieć o Mitchellu.

tłum. by ingeborg

Podziękowania dla Bluesbirda za materiały
 [0] komentarzy    skomentuj  
<< (1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1) >>
 
  kalendarium  
Dziś jest: 2024-03-29
58 lat temu...
1966.03.29 w Chicago w ulicznej bójce zginął Jazz Gillum, harmonijkarz bluesowy z Indianoli w Missisipi, partner Big Billa Broonzy'ego. Przeżył 62 lata.

50 lat temu...
1974.03.28 w Nassawadox zmarł Arthur ''Big Boy'' Crudup, jedna z czołowych postaci Delta bluesa, ulubiony wykonawca Elvisa Presleya. Ur. w Forest, Missisipi, 24.08.1905

56 lat temu...
1968.03.29 w Ottawie ur. się Sue Foley, kanadyjska wokalistka i gitarzystka bluesowa.

57 lat temu...
1967.03.29 w Cleveland ur. się John Popper, lider Blues Traveler, harmonijkarz, gitarzysta i wokalista blues-rockowy.
 
  reklama  
 
  szukaj  


[również w treści]
 
 
  logowanie  

Nie jesteś zalogowany/-a

login: 

hasło: 




Nie pamiętam hasła

Zarejestruj się

 
  reklama  
 
  najnowsze  
Powered by PHP, Copyright (c) 2007-2024 ..::bestyjek::..