Wizyty:
start: 2007-07-03
[15011881]
Wizyt łącznie
[36349]
Wizyt dzisiaj |
[291]
Zarejestrowanych użytkowników
[0]
Zalogowanych
[650]
Aktualności
[7]
Koncertów
[0]
Nieopublikowanych
[7]
Archiwalnych
[93]
Galerii
[18]
Linków
[0]
Postów RD
[55]
Reportaży/Relacji
[3]
Forum
[120]
Tematów forum
[2449]
Postów forum |
| |
<<
(1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1)
>>
|
BLUESROADS 2010 cz.2 WARSZTATY |
Autor: administrator, 2010-06-01 18:03:19 |
BLUESROADS 2010 cz.2 WARSZTATY
Drugi dzień festiwalu upłynął nam pod znakiem warsztatów. W Pałacu Pusłowskich, położonym o krok od krakowskiego rynku, zaroiło się od młodych muzyków. Na co dzień mają tu zajęcia studenci muzykologii, w ten weekend zabytkowe sale służyły gościom festiwalu.
Już pierwszy dzień zajęć zaczął się z rozmachem - od warsztatów instrumentalnych patrona festiwalu Jarka Śmietany, postaci w krakowskim środowisku akademickim znanej i podziwianej. Warto było widzieć z jaką pasją opowiadał studentom o muzyce. Wychodzili z jego warsztatów z wypiekami na twarzy. „Gdybyście słyszeli, jak on opowiadał! Ten człowiek nie gra muzyki. On jest muzyką” opowiadał nam w hallu jeden ze studentów.
To z myślą o ich szczupłych dochodach organizatorzy zdecydowali, że warsztaty, jak i wszystkie inne wydarzenia festiwalowe będą darmowe. Duża rzecz, zwłaszcza dla młodych ludzi, dla których zgromadzenie kilkuset złotych na podróż i płatne zajęcia bywa niekiedy ciężarem nie do uniesienia.
Najsilniej w tym roku reprezentowana była gitara. Obok Jarosława Śmietany, warsztaty gitarowe prowadzili Piotr Seidl, Marek Wojtowicz, Kajetan Drozd i Romek Puchowski. Byłam ogromnie ciekawa warsztatów Romka. Choć nie szuka poklasku, spod jego ręki wyszli najciekawsi gitarzyści młodego pokolenia z Jackiem Jagusiem, Jędrzejem Kubiakiem i Tomkiem Krukiem na czele. Każdy z nich podkreśla, jak wielkim bodźcem w jego rozwoju stało się spotkanie z Romkiem, a o miejsce na jego zajęciach stacza się walki.
Dał mi do myślenia już sam fakt, że gitarzysta tej miary obok warsztatów dla zaawansowanych podjął się również prowadzenia grupy początkującej. Nie pomyliłam się. Nauczanie jest dla Romka Puchowskiego prawdziwą pasją. Podnietą równie silną, jak muzyka. „Gdybym tylko dawał – opowiadał mi później na trawniku przed instytutem – dziś miałbym już puste ręce. Moi studenci wciąż mnie czegoś uczą. Jestem im za to wdzięczny. Od kiedy pamiętam, pragnąłem być nauczycielem”.
Jest w Romku Puchowskim jakaś wyczuwalna harmonia i niewymuszona, nieco nonszalancka swoboda. Ten człowiek żyje w zgodzie ze sobą i światem i dobrze czuje się we własnej skórze. Warto było usłyszeć, jak opowiada studentom o muzyce. Nie uczy ich jedynie gitarowych riffów, stara się by na nowo siebie wymyślili. Otwiera głowy i serca.
Romek zaczyna od podstaw, od rozumienia własnego ciała i płynących przez nie sił. „Spójrzcie na czarnych – mówi – na niewymuszony luz z jakim grają. Spójrzcie, jak oni się poruszają. Mają swój własny wewnętrzny groove. Grajcie ciałem, trzymajcie kontakt z ziemią – radzi studentom, pokazując jak swobodnie może leżeć w rękach gitara. Pod jego okiem rozluźniają się zaciśnięte kurczowo palce, prostują plecy, nogi łapią kontakt z ziemią. Granie staje się równie naturalne, jak oddychanie.
Po chwili przychodzi czas na Cephasa i Wigginsa. Romek wyjaśnia klarownie niuanse Piedmont bluesa. ''Spójrzcie na moje palce, gram tylko trzema - tłumaczy - zobaczcie jak porusza się kciuk''.
Studenci słuchają jak zaczarowani. Wielu z nich reprezentuje już niemały poziom, czują instrument, poszukują, improwizują.
Przede mną młody chłopak o otwartej, inteligentnej twarzy i jasnych oczach. Obserwuję go z nieukrywaną radością. Cieszy się grą, twarz mu promienieje. Gitara leży w jego rękach lekko jak piórko, palce biegną po strunach w cieszącej ucho solówce.
„Od tak dawna podziwiam Romana Puchowskiego'' – opowiada mi w przerwie, strojąc gitarę w open-D.''Marzyłem, żeby się u niego uczyć. Nie stać byłoby mnie na wyjazd do Bolesławca. Dobrze, że przyjechał tu do nas”. Milkniemy, wyciągamy szyje. Romek zaczyna objaśniać tajniki gry slidem, demonstrując cierpliwie charakterystyczny ruch ręki podczas przeciągania slidem po strunach. Opowiada przy tym o sposobach podrasowywania gitary stosowanych przez słynnych muzyków. Nie spuszczam oczu z jego palców.'''A więc tak to się gra!''- o mało nie wykrzykuję kilkakrotnie podczas tych zajęć.
Podobny entuzjazm wyczuwam u uczniów Łukasza Wiśniewskiego. Dziś opiekuje się on początkującymi, pokazuje im możliwości harmonijki. Zebrał studentów na trawniku przed pałacem. Tu poczują się swobodniej. Kiedy się do nich przysiadam rozdaje właśnie kursantom nuty „Przybyli ułani pod okienko”. „Łatwe? – pyta mrużąc oczy w uśmiechu - o nie! Spróbujcie zagrać tą prostą melodyjkę, przekonacie się, ile trzeba ćwiczyć, by opanować blokowanie dźwięków”. Za chwilę będzie pokazywał cierpliwie, jak radzić sobie z tą techniką. Łukasz żyje bluesem, ale ceni i nasz własny folk. „Posłuchajcie dziadków. Nie macie pojęcia, jak doskonale mają oni opanowaną harmonijkę.” - radzi z uśmiechem.
Krakowskie warsztaty mają jedną cechę wspólną – prezentują wiedzę daleką od schematów, stawiają na szeroko pojęty rozwój.
Nie inaczej jest i u Piotra Seidla. Nie spotkałam go wcześniej – związany jest głównie ze środowiskiem jazzowym, podróżuje wciąż między Krakowem i Wiedniem. Nie można go nie kochać. I mnie i Romka Puchowskiego przyciągnął od pierwszej chwili. Długie włosy spięte z tyłu głowy we wschodni koczek, czarny kangurek, bojówki przepasane hippisowską krajką, wojskowa furgonetka pełna dziwów z najdalszych stron świata. Nie zdziwiłabym się, gdyby z jej głębi wyłonił się hinduski guru. Kultura Wschodu jest zresztą szczególnie bliska Piotrowi Seidlowi. Nie ufa słowom, zwłaszcza tym pisanym, a więc de facto już martwym, przebrzmiałym. Wzorem mistrzów zen wierzy w bezpośredni przekaz, żywą relację artysta – odbiorca. „Dzielę się w wami moimi doświadczeniami – podkreśla – ale każdy z was musi podążać własną drogą”. Niech więc wybaczy mi ten tekst, z samej swej istoty niedoskonały.
Spotkałam Seidla na schodach pałacu, gdzie mrużąc oczy w porannym słońcu opowiadał studentom o wewnętrznym groovie czarnych. „I my mieliśmy swój własny rap, choć o rapie nikt jeszcze wtedy nie słyszał. To groove kryminalistów, mocny, hipnotyczny rytm, zrodzony z tych samych, co w Bronksie potrzeb. Miał hipnotyzować, przekonywać, łamać w zarodku wszelki opór. Taka była kiedyś mowa polskiej ulicy. Dziś ci ludzie już nie żyją. Odeszła cała ich kultura.” – opowiada zasłuchanym studentom, przenosząc się po chwili swobodnie do muzyki Romów, z których kultury wywodził się Tadeusz Nalepa. „Korzenie jego muzyki sięgają głęboko w przeszłość, aż do kultury Indii, której wibracje pobrzmiewają do dziś w muzyce Romów”. Podobnie, jak wcześniej Romek Puchowski, podkreśla wagę improwizacji i własnych twórczych poszukiwań, mówi o wewnętrznym dramatyzmie i poszukiwaniu harmonii. Zachęca do poszukiwań, operowania różnymi soundami, czerpania inspiracji od innych instrumentalistów.
„Miałem kiedyś wrażenie, że doszedłem do ściany, że w muzyce gitarowej wszystko zostało już powiedziane – opowiada, niespiesznie skręcając papierosa - że najdoskonalsza nawet gra zaprowadzi nas w końcu jedynie do powielania osiągnięć Steve Ray Vaughana, czy Scofielda. Nie wiedziałem, jak głęboko się myliłem. Oczy otworzyła mi dopiero konfrontacja z zupełnie nowym dla mnie środkiem wyrazu, jaki była elektryczna viola da gamba. Pewnego dnia, jadąc na rowerze zobaczyłem na wystawie wiedeńskiego sklepu elektryczną wiolonczelę DEHA. Nie kosztowała wiele, widać było, że sporo przeszła.
Studiowałem kiedyś klasyczny kontrabas, więc i cello było mi bliskie. Miała szeroki gryf, więc przerobiłem ją na instrument pięciostrunowy i zestroiłem gitarowo w kwartach. Wyszła z tego elektryczna viola da gamba. Rzadko słyszy się improwizacje wiolonczelowe, to trudny instrument do improwizacji. Jednak doświadczenie tego nowego dla mnie instrumentu dało mi potężnego kopa – uśmiecha się Seidl – dzięki niej na nowo odkryłem gitarę.”
Piotr Seidl wie, co mówi. Od lat eksperymentuje z różnymi gatunkami. Grał w reggae-bandach, sięgał po afrofunk, blues i jazz. Ten ostatni wydaje się najsilniej w nim obecny. „Harmonia to rzecz względna, czasem trzeba poznać zasady, by móc je odrzucić – opowiada słuchaczom - pamiętacie solówkę Jarretta u późnego Milesa? Jeden z klawiszy rozstroił się nieznośnie. Na początku Jarrett go ignoruje, jednak ten krzywy dźwięk nie daje mu spokoju. Uderza w niego raz po raz, dźwięk drażni go i przyzywa. Włącza się Miles. Razem budują na nim genialną opowieść. Dysonans, z początku nieznośny, staje się tonalnym centrum utworu.”
Co było dalej? Nie słyszałam, musiałam biec na nagranie. Wiem jedno, nie przepuszczę odtąd żadnej okazji posłuchania Romka i Piotra Seidla. Mogłam tylko żałować, że nie udało mi się zajrzeć na zajęcia Marka Wojtowicza, orędownika i kolekcjonera bluesowej klasyki. Słyszałam jedynie dobiegające przez otwarte okno dźwięki jego gitary. Grał studentom pięknego, archaicznego bluesa. „Ani chybi Robert Johnson – pomyślałam zazdrośnie zerkając w górę – szkoda, że nie mogę się rozdwoić”.
by_ingeborg
foto by Jacek Balk, http://www.puchowski.vonzeit.pl
foto by Bartosz Dittmar
|
[0] komentarzy
skomentuj
|
Twój komentarz zostanie dodany po zaakceptowaniu przez moderatora
|
|
|
|
|
<<
(1 dokumentów/strona 1 z 1/aktualnie 1-1)
>>
|
| | |
Dziś jest: 2024-04-23 | 130 lat temu... | 1894.04.23 w Anniston w Alabamie ur. się Cow Cow Davenport, jeden z największych pianistów wczesnego bluesa, jeden z twórców boogie woogie, autor sławnego ''Cow Cow Boogie''. Zmarł 03.12.1955 r.
| | | |
| 40 lat temu... | 1984.04.23 W Dallas zmarł William ''Red'' Garland, pianista i kompozytor jazzowy, członek kwintetu Milesa Davisa. | | | |
| 29 lat temu... | 1995.04.23 w Luizjanie zmarł Lonesome Sundown wł. Cornelius Green, wokalista i gitarzysta bluesa i zydeco, muzyk Cliftona Cheniera i Excello Records. Miał 66 lat. | | | | |
|