reklama  
 
  play  
Czwartek, 28 Marca w Radio Derf
 Playlista   Pomoc   Parametry Play
Bluesdelta
Play
Jazz
Play
Blues Standards
Play
Soul
Play
Bluesrock
Play
Polski blues
-=-=-=-=-=-                    FROM MEMPHIS TO NORFOLK – ZBIÓR ARTYKUŁÓW PRZEDSTAWIAJĄCYCH SYLWETKI WCZESNYCH BLUESMANÓW Z DELTY MISSISIPI, ZAPRASZAMY DO LEKTURY !!!                    -=-=-=-=-=-                    
  
NOWOŚĆ : The Brothers - March 10, 2020 Madison Square Garden (Live) (2021) 4 CD



NOWOŚĆ : Buddy Guy - [2022] - The Blues Don`t Lie



NOWOŚĆ : Buddy Guy - [2022] - The Blues Don`t Lie







Bluesdelta
  Aktualnie: "Abe Mcneil - George Mitchell Boxset, Cd 3 - Steady Rollin` Man"
Jazz
  Aktualnie: "Herbie Hancock - Possibilities - Safiatou Featuring Santana And Angilique KiDJo"
Blues Standards
  Aktualnie: "John Lee Hooker - The Healer - That`s Alright (With Charlie Musselwhite)"
Soul
  Aktualnie: "Carla Thomas - Live At The Bohemian Caverns - fine and mellow"
Bluesrock
  Aktualnie: "Rolling Stones - Made in the Shade - Wild Horses"
Polski blues
  Aktualnie: "Martyna Jakubowicz - Total - Ktora to faza"
 
  menu  
aktualności
artykuły
download
festiwale
forum
From Memphis to Norfolk
galeria
koncerty
kontakt
linki nadesłane
o Radio Derf
reklama w Radio Derf
reportaże i wywiady
transmisje live
 
  reklama  
 
  partnerzy  
 
  odwiedzający  
 Wizyty:
start: 2007-07-03
 [15024520]  Wizyt łącznie
 [70710]  Wizyt dzisiaj
 
  reklama  
 
  reklama  
 
  statystyki  
 [291]  Zarejestrowanych użytkowników
 [0]  Zalogowanych

 [650]  Aktualności

 [7]  Koncertów
 [0]  Nieopublikowanych
 [7]  Archiwalnych

 [93]  Galerii

 [18]  Linków

 [0]  Postów RD

 [55]  Reportaży/Relacji

 [3]  Forum

 [120]  Tematów forum

 [2449]  Postów forum
 
  reportaże i wywiady  
<< (1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1) >>
WORLD LOOKS BAD. WYWIAD Z  ALEKSANDRĄ SIEMIENIUK
Autor: administrator, 2011-05-19 12:23:21
WORLD LOOKS BAD. WYWIAD Z ALEKSANDRĄ SIEMIENIUK. Maj 2011

Niedawno przedstawialiśmy w Radio DERF sylwetkę Oli Siemieniuk, utalentowanej instrumentalistki, znanej naszym słuchaczom z występów w składzie Magdy Piskorczyk i akustycznym duecie Proud Mary. W ubiegłym miesiącu ukazała się debiutancka EP-ka Oli „World Looks Bad”, stanowiąca wstęp do pierwszego autorskiego albumu artystki.
Cieszymy się mogąc przedstawić naszym słuchaczom jej opinie. To od muzyków jej pokolenia zależy przyszłość polskiej sceny.

I: Opowiedz nam jak zaczynałaś. Jesteśmy w podobnym wieku. Z tego co pamiętam większość moich koleżanek grała „Mury” Jacka Kaczmarskiego i zwykle na tym poprzestawała. Nie bardzo mogę wyobrazić sobie Ciebie grającą piosenki harcerskie...

O: Zaczynałam jak wszyscy gitarzyści od Defila. Kupił mi go tata, czego żałuje do tej pory (śmiech). Chociaż był gitarą klasyczną, od razu założyłam mu metalowe struny, bo wszystkie dziewczyny miały nylonowe, a ich granie doprowadzało mnie do szału. Plumkanie ogniskowych piosenek nie było tym, co chciałam robić w życiu (śmiech). Postanowiłam, że zostanę Slashem, jednak było to dość skomplikowane zwłaszcza, że mojego instrumentu za nic potrafiłam nastroić. Na szczęście opanowała tę sztukę koleżanka z bloku, więc odwiedzałam ją przez dwa lata z błagalnym: „Anka, nastroisz?”.

To wydaje się niewyobrażalne, ale na początku lat 90., czyli jeszcze nie tak dawno temu, naprawdę nie było materiałów do nauki. Ani szkółek, ani kaset, ani You Tuba. Pamiętam tylko koszmarną książkę ABC gitary Janusza Powroźniaka, z której nic nie rozumiałam, były tam same nuty i żadnych przykładów dźwiękowych, a na dodatek jakieś walczyki. A tu człowiek marzy o zagraniu Welcome to the Jungle. Rozumiesz – groteska.

Na szczęście niedługo później na obozie wędrownym w górach poznałam Karolinę Koriat. Zaprzyjaźniłyśmy się dzięki temu, że obie grałyśmy na gitarach, poza tym każda z nas miała większe ambicje niż C-dur i a-moll. Jednego wieczoru wszyscy poszli „na dyskę”, a my zostałyśmy, żeby pograć. Ponieważ żadna z nas nie umiała (i nie chciała) śpiewać, przez dwa lata grałyśmy instrumentalne utwory własnej produkcji na dwie gitary akustyczne, mamy je jeszcze na kasecie.

Romka Puchowskiego poznałam właśnie dzięki Karolinie. To ona zaciągnęła mnie na warsztaty Blues nad Bobrem do Bolesławca, chociaż krzyczałam wniebogłosy, że bluesa nie cierpię i że nie zamierzam go wcale grać. Przekonała mnie ostatecznie nowo utworzona klasa gitary akustycznej. Zajęcia miał prowadzić Romek, byłam więc naocznym świadkiem jego pedagogicznej premiery.

I: Obserwowałam Romka Puchowskiego podczas ubiegłorocznych warsztatów w Krakowie. Nie skupia się jedynie na stronie technicznej, ale stara zaszczepić swoim uczniom miłość do muzyki i twórczych poszukiwań. Czy i na Tobie wywarł podobne wrażenie?

O: Z perspektywy czasu widzę, jak duże znaczenie ma to, kto zostaje twoim pierwszym nauczycielem. Dotyczy to w zasadzie każdej dziedziny – artystycznej i nie-artystycznej. U Romka szczególnie ceniłam to, że nie skupiał się wyłącznie na aspektach technicznych i teoretycznych, ale potrafił mówić sporo o muzyce w szerokim tego słowa znaczeniu. O interpretacji, o tym, co stoi za wykonaniem i co jest często ważniejsze niż skale czy akordy. Na pewno potrafił być inspirujący, zachęcał do własnych poszukiwań oraz pokazywał ścieżki, które można zbadać.

Myślę, że w początkowym okresie nauki jest się bardzo podatnym na sugestie i wpływy, dlatego warto szukać nauczycieli, którzy z jednej strony imponują wiedzą, z drugiej natomiast pozostają na tyle otwarci, aby nie zdławić naszej kreatywności.

I: Nasi słuchacze znają Cię przede wszystkim z występów z Magdą Piskorczyk. Jak zaczęła się Wasza współpraca?

O: Z Magdą widywałyśmy się co jakiś czas na różnych festiwalach, nawet raz zagrałyśmy wspólnie coś w duecie. Ona bardzo lubiła moją grę na dobro, i jak się później okazało, myślała o tym, żeby zaprosić mnie kiedyś do zespołu, natomiast ja, szczerze mówiąc, wcale za nią nie przepadałam. A to z jednego, konkretnego powodu – natury muzycznej. Zazdrościłam jej, że tak świetnie śpiewa, że gra z groove'm, którego nie powstydziłby się żaden Murzyn, że ma charyzmatyczną osobowość i na scenie nie boi się niczego oraz, że wszystko przychodzi jej z taką łatwością. Jeśli zmuszona byłaby zagrać koncert solo na Defilu z jedną struną, to bez problemu by to zrobiła.

Dla mnie więc nic nie wskazywało na to, że będziemy w przyszłości razem grać. Aż do momentu, kiedy spotkałyśmy się na Rawie. Pojechałyśmy tam towarzysko i bez wcześniejszego umawiania się. Pamiętam, że wchodziłam do Spodka od strony sceny, żeby odebrać swoją wejściówkę. Podchodzę do stolika, a pani mówi do mnie: „Piskorczyk, tak?”. Mówię: „Nie, nie, Siemieniuk jestem”. Na co słyszę w odpowiedzi: „Jak to Siemieniuk? Przecież widzę, że Piskorczyk!”. No i co tu zrobić? Nie dosyć, że mi nie wierzą, to na dodatek mnie mylą z tą Piskorczyk! „Proszę pani, ale ja naprawdę nie jestem Piskorczyk, jestem Siemieniuk, może mam pokazać dowód?”. I tak dalej. (śmiech) W końcu dostałam tę wejściówkę, ale muszę powiedzieć, że pani wydała mi ją jakoś bez przekonania. Za chwil parę zobaczyłam Magdę. Wzięłam głęboki oddech i postanowiłam przełamać swoje opory. Mówię: „Słuchaj, śmieszna sprawa, kobieta w rejestracji nas pomyliła”. Zaczęłyśmy gadać i nagle okazało się, że to przesympatyczna osoba, że doskonale się rozumiemy, a wspólne tematy do rozmów się nie kończą. Wszystkie moje omamy odleciały precz. Tak właśnie się zaprzyjaźniłyśmy, co trwa po dziś dzień.

Okazja do wspólnego występu pojawiła się w grudniu tego samego roku. To był jubileusz Warsaw Blues Night, Magda zapytała, czy nie zagram z nią w duecie w charakterze gościa. Było świetnie, pamiętam, że ciężko mi było wyjechać. Zanim jednak na stałe zaprosiła mnie do zespołu, takich spotkań muzycznych miałyśmy kilka. Polegały one na tym, że grałyśmy bez przerwy dzień i noc, odżywiając się paluszkami z ketchupem, bo szkoda było czasu na zakupy (śmiech). Fantastyczne wspomnienia, takich rzeczy się nie zapomina.

I: Wiem, że nie ograniczasz się tylko do bluesa...

O: Słucham dużo bardzo różnorodnej muzyki i być może rozczaruję purystów – nie jest to blues. Staram się szukać przede wszystkim czegoś inspirującego, natomiast blues we współczesnej postaci tego zapewnić mi nie może, ponieważ jest gatunkiem, który przestał się rozwijać. To prawda, że daje on spore możliwości interpretacji i ekspresji, urzeka swoją bezpośredniością i prostotą. Z drugiej jednak strony prostota ta jest pułapką, ponieważ mamy do czynienia z dość ograniczoną formułą muzyczną. Jeśli artysta w ramach tej formuły zrobi choć jeden krok w bok, z miejsca zostaje oskarżony o odbieganie od kanonu. To nie dla mnie. Nie lubię, gdy sztukę traktuje się dogmatycznie. Stąd też tak bardzo cenię sobie granie z Magdą, tutaj mogę poszaleć, a na pewno już nie muszę przejmować się tym, czy brzmię dostatecznie „bluesowo”.

I: Współcześni graficy i rzeźbiarze powracają do sztuki ludowej, cenią jej świeżość i żywotność. Wspominałaś, że i Ty czerpiesz inspirację z szeroko pojętego folkloru?

O: Niewyczerpana inspiracja to dla mnie muzyka etniczna, właściwie kopalnia bez dna. Głównie dlatego, że jej tworzywem jest folklor w mniej lub bardziej przetworzonej postaci. A żaden gatunek nie znajduje się tak blisko życia jak on. Bez względu na mój stosunek do współczesnego bluesa, zawsze będzie mnie urzekał dziadek z jednym zębem siedzący gdzieś tam na swojej werandzie w Mississippi i grający na gitarze własnej produkcji.
Na tej samej zasadzie lubię muzykę zachodnioafrykańską, „podwórkowych” artystów, którzy zanim zrobią międzynarodowe kariery, osiągają muzyczne wyżyny, całymi dniami grając dla rodziny i przyjaciół z wioski.

Bez końca mogę słuchać muzyki rebeliantów z Sahary – Tinariwen oraz innych tuareskich zespołów, które obecnie z powodzeniem koncertują w Europie. Stąd już niedaleko do Sudanu, gdzie też można spotkać bardów z gitarą takich jak np. Abdel Gadir Salim tyle, że tamtejsza odmiana gitary to oud, a w warstwie melodycznej i rytmicznej muzyka przesiąknięta jest już dość mocno arabskimi wpływami.

Dalej na wschód mamy klasyczną muzykę arabską - dla mnie kompletny odlot. Orkiestry złożone z facetów w garniturach, wyglądających jak urzędnicy ze skarbówki, wygrywających te wszystkie skomplikowane pasaże bez mrugnięcia okiem. To rodzaj filharmonii tyle, że arabskiej. Zostaje jeszcze Turcja, gdzie ćwierćtony je się na śniadanie przy akompaniamencie darabuki i saz – tureckiej gitary.

Wbrew pozorom nie słucham w ogóle muzyki gitarowej, bo bardzo mało jest gitarzystów grających ciekawie i na temat. Właściwie Hendrix, Gilmour i Page zrobili już za nas całą robotę, teraz pozostaje grać tylko dla przyjemności. Lubię rocka, bo dużo się w nim dzieje. Faith No More, Metallicę, Tool, Led Zeppelin, Incubus, Porcupine Tree, Soundgarden czy Sepulturę zawsze mam w swojej empetrójce. Pod względem kompozycji ta muzyka kładzie mnie na łopatki. Szczytem szczytów są oczywiście Pink Floydzi, ale chyba nie odkrywam tu Ameryki, prawda?

Co dalej? Na pewno Coltrane i Miles oraz pianista-kosmita Thelonious Monk, soul z czasów wytwórni Stax, funk lat 70., pokolenie Woodstock i tak dalej, i tak dalej. Uwielbiam też hip-hop, choć zupełnie nie akceptuję tego światopoglądu. Natomiast sama muzyka nigdy mi się nie znudzi. Arsenał środków jakimi dysponują rapperzy jest praktycznie żaden – głos i słowo, natomiast sposób, w jaki potrafią je zastosować, brzmi imponująco. Poza tym to muzyka świetnie wyprodukowana, no i nie sposób przy niej usiedzieć w miejscu.

I: Niedawno świętowaliśmy wydanie Twojej pierwszej autorskiej EP-ki. Wiem jednak, że masz szersze plany...

O: EP-kę „World Looks Bad” traktuję przede wszystkim jako zapowiedź solowej płyty. To wydawnictwo własne, nagrane minimalistycznymi metodami i zmiksowane własnoręcznie. I w całości instrumentalne – gram tutaj wyłącznie na gitarach: akustycznej i dobro. Muzyka powstawała na przestrzeni kilku lat, wcale nie spieszyłam się z jej zarejestrowaniem.

W przypadku utworów instrumentalnych trudno tak do końca określić, o czym są. W odróżnieniu od piosenek, gdzie mamy tekst, tu wszystko powstaje pod wpływem emocji, nastroju, może być zainspirowane sytuacją, otoczeniem, ludźmi po prostu. Stąd właśnie tytuł. Znajomi pytają, dlaczego tak pesymistycznie? Powiedziałabym, że realistycznie. Żyjemy w czasach dziwnej zawieruchy, rozrastających się w błyskawicznym tempie technologii, które z jednej strony ułatwiają nam życie, z drugiej pozbawiają zdrowego rozsądku i zdolności myślenia. To świat niekończących się możliwości i niekończących się frustracji, świat w którym wszystkiego jest za dużo – rzeczy, informacji, bodźców - i co najdziwniejsze, który nie potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie, dokąd zmierza. Pozostaje odfrunąć na chwilę w kosmos tak, jak ten astronauta na okładce, a najprościej chyba to zrobić przy pomocy gitary.

I: Razem z Magdą miałyście okazję koncertować w wielu krajach. Jak odbierano tam Waszą muzykę?

O: Moim marzeniem było zawsze, żeby granie muzyki pozwoliło mi podróżować po całym świecie. Żeby to muzyka, a nie tylko wycieczka last minute otwierała przede mną nowe miejsca, kultury, mentalności, brzmienia. Mogę powiedzieć, że pomału te marzenia się spełniają. Oczywiście katalog życzeń jest tu dość długi, ale właściwie większość miejsc, poza Polską, które odwiedziłam, zobaczyłam dzięki gitarze. Czy to nie brzmi pięknie?

Z Magdą i zespołem jeździmy sporo. Od samego początku naszej znajomości ceniłam u niej to, że do muzyki miała podejście „globalne”. To znaczy, jej plany koncertowe wybiegały także poza Polskę, a repertuar, który wybierała, zawsze cechował się różnorodnością i uciekał od schematów. Nie stawiała sobie nigdy sztucznych barier, co grać można, a czego nie wypada. W rezultacie w ciągu siedmiu lat wspólnych występów jeszcze na żadnym koncercie się nie nudziłam! (śmiech)

Udało nam się odwiedzić z Magdą naprawdę wiele ciekawych miejsc m.in. Wielką Brytanię, Stany, Węgry, Bułgarię, Francję, Niemcy, Czechy, Słowację, Szwecję, Norwegię i Danię. Do tej wyliczanki dołączę jeszcze Litwę, gdzie gościnnie grałam z zespołem Terraplane oraz Amsterdam, do którego mam szczególny sentyment, ponieważ przeszłam tam swój chrzest bojowy, grając regularnie „na streecie” czyli na Damraku. Z Karoliną Koriat zresztą, co dało początek duetowi Proud Mary.

Wszędzie, gdzie jedziemy, jesteśmy odbierani bardzo ciepło. Właściwie nie przypominam sobie miejsca, które musiałabym wspominać źle. W czym tkwi sekret? Myślę, że nie tylko w wykonaniu na żywo. To połowa sukcesu. Kolosalne znaczenie ma tutaj sposób, w jaki koncert jest prowadzony. To znaczy, co robi lider, aby dotrzeć do publiczności. Ja z Magdą na scenie czuję się bezpiecznie praktycznie wszędzie, ponieważ wiem, że posiada ona doskonały kontakt ze słuchaczami. Przejawia się on w umiejętności wciągnięcia ludzi do zabawy, a także polega na pewnej elastyczności – dopasowywaniu na bieżąco repertuaru w trakcie trwania występu w zależności od reakcji publiczności. Bo koncert, tak jak spektakl teatralny, musi posiadać własną dramaturgię, musi dokądś prowadzić. Dlatego nigdy jeszcze nie zagraliśmy utworów idealnie w zgodzie z playlistą. Dzięki temu muzyka pozostaje żywą materią, czymś, co tworzy się tu i teraz.

I: Wiele podróżowałaś. Jak ocenia się polskich wykonawców za granicą?

O: Te wszystkie wyjazdy uświadomiły mi w zasadzie jedno – kiedy w grę zaczyna wchodzić muzyka, naprawdę większość barier przestaje istnieć. Nie chcę nikomu odbierać złudzeń, ale dla publiczności na Zachodzie nie ma większego znaczenia, czy zespół pochodzi z Polski, Czech czy Słowacji. Liczą się przede wszystkim umiejętności. Czasy żelaznej kurtyny już dawno minęły, przestaliśmy być turystyczną atrakcją w kozakach Relax.

Natomiast niestety dla nas, Polaków, artysta z Zachodu wciąż pozostaje kimś lepszym i wartym uwagi, co jednocześnie mnie śmieszy, dziwi i irytuje. Szczyty hipokryzji osiągają tu niektóre festiwale bluesowe, gdzie prym wiodą Amerykanie w adidasach, którzy muzycznie niewiele sobą reprezentują, ale organizatorzy kreują ich na wielkie gwiazdy. Mówię o tym, ponieważ w żadnej dziedzinie nie lubię bicia piany oraz zbędnego dorabiania ideologii. Dla mnie sprawa jest jednoznaczna: od artysty oczekuję zaangażowania oraz ciekawie zagranej muzyki, wszystko mi jedno czy urodził się w Paryżu czy w Pikutkowie.

Osobiście muzyczne wyjazdy wzbogaciły mnie o niezwykle cenną świadomość. Pozbyłam się „polskiego kompleksu”, pytanie, które wcześniej mi zadałaś – o tym, jak nas, Polaków, odbierają – w ogóle dla mnie nie istnieje. Bez względu na miejsce interesuje mnie przede wszystkim, aby zagrać jak najlepiej. Tutaj kieruję całą swoją energię, co muzyce, myślę, wychodzi na dobre.

To prawda, że publiczność się różni, jedna jest bardziej ekstrawertyczna (pozdrowienia dla Ostrowa Wielkopolskiego!), inna mniej. Jednak paradoksalnie to nie od niej zależy powodzenie koncertu, chociaż muzycy zwykli tak mówić. Inicjatywa powinna iść przede wszystkim ze sceny, a nie odwrotnie. Artysta nie może oczekiwać euforii po drugiej stronie, jeśli nie zada sobie nawet trudu, aby zapowiedzieć utwór. Lata grania z Magdą przekonały mnie, że do każdego da się dotrzeć, trzeba tylko uważnie słuchać i dostrzegać potrzeby słuchaczy.

I: Wielokrotnie poruszaliśmy w RD problem języka. Zdania są podzielone. Jedni twierdzą, że język polski dyskwalifikuje naszych wykonawców za granicą, inni, że liczą się emocje, a nie język, w którym się o nich śpiewa. Jak za granicą odbiera się bluesa śpiewanego po polsku?

O: Na temat bluesa śpiewanego po polsku niestety niewiele mogę powiedzieć, ponieważ repertuar, który gramy z Magdą i zespołem, jest w przeważającej części angielskojęzyczny. Ale z pewnością zagadnienie czy śpiewać po polsku, czy nie śpiewać, ciągle gdzieś się przewija. I szczerze muszę powiedzieć, że w ogóle go nie rozumiem. Każdy rodzaj sztuki zawiera w sobie wolność interpretacji i ekspresji. Co za różnica w jakim języku te emocje się wyraża? Przecież jeżeli one rzeczywiście istnieją, to nie znajdują się wyłącznie na poziomie języka.

To nie jest kwestia użytych słów, tego, czy ktoś zaśpiewa heart, serce czy corazon, tylko tego, co za nimi stoi. Jeśli artysta nie wie po co i o czym śpiewa, to dobry tekst lub pięknie brzmiący dialekt w niczym mu nie pomogą. Nie ma w tu taryfy ulgowej. Albo muzyk ma coś do przekazania albo nie. Na pewno nie jest to umiejętność, której można się nauczyć.

Jestem przekonana, że w muzyce ta najbardziej podstawowa forma komunikacji pomiędzy artystą i publicznością zachodzi w sferze emocji właśnie. Dlatego muzyka posiada tak wielką siłę oddziaływania, występuje we wszystkich kulturach oraz bez problemu trafia w samo sedno – wzrusza, wywołuje radość, skłania do refleksji. Na pewno każdemu z nas zdarzyło się być na koncercie, gdzie niby wszystko ładnie i pięknie – wokalista czysto śpiewał, instrumentaliści po szkołach i technicznie bez zarzutu, świetne nagłośnienie, doskonałe instrumenty, a jednak po zakończeniu czuło się niedosyt. Brakowało tego „czegoś”. Żaden nasz nerw nie został tknięty, nie zostało przywołane żadne wspomnienie. Mieliśmy do czynienia ze świetnym rzemiosłem, choć wolelibyśmy zetknąć się ze sztuką.

I: Kiedy zaczynałam pisać o bluesie, znajomy harmonijkarz po każdym swoim koncercie pytał mnie o wrażenia. Byłam speszona, uważałam, że nie znając teorii i techniki gry nie mam prawa się wypowiadać. Dla niego jednak liczyło się to, czy udało mu się rozpalić publiczność, przemówić do serc. Czy i Ty liczysz się ze zdaniem ‘laików’?

O: Wielokrotnie spotkałam się z sytuacją, że po naszym koncercie przychodzi do mnie człowiek z uśmiechem od ucha do ucha i mówi: „Ja się tam nie znam, nie jestem żadnym koneserem, nie umiem na niczym grać, ale bardzo mi się podobało”. Jest szczęśliwy, ale tłumaczy się zupełnie tak, jakby nie był uprawniony do czerpania przyjemności płynącej z muzyki czy wyrażania swoich odczuć, dopóki nie posiądzie jakiejś tajemnej wiedzy oraz nie zgromadzi dyskografii złożonej z ośmiu tysięcy płyt. To prawda, że osłuchanie pomaga w odbiorze, ale nie przesadzajmy! Muzyka nie jest dyscypliną przeznaczoną dla elit. Tak jak każdy rodzaj sztuki została wymyślona po to, aby każdy chociaż na chwilę mógł oderwać od gleby. Jestem pewna, że ludzie, chociaż często nie zdają sobie z tego sprawy, chodzą na koncerty w konkretnym celu - żeby coś przeżyć. I jeśli dzieje się to podczas naszych występów, to jest do dla mnie jedna z największych nagród, jaka muzyka może spotkać.

I: Jak oceniasz dzisiejszego polskiego bluesa i rynek muzyczny, jakie szanse mają bluesowi muzycy, zwłaszcza ci młodzi?

O: Wydaje mi się rynku muzycznego z prawdziwego zdarzenia w Polsce jeszcze nie ma. Dla mnie „rynek” to miejsce, gdzie istnieje konkurencja w dobrym tego słowa znaczeniu. To znaczy występuje zapotrzebowanie na muzykę ze strony producentów, promotorów i samej publiczności. Gdzie szuka się wykonawców wnoszących coś nowego, a nie odgrzewanych kotletów. W takich warunkach artyści mają świadomość, że trzeba naprawdę ciężko pracować, ale jednocześnie, że praca może przynieść realne korzyści. Bo rynek z prawdziwego zdarzenia to możliwość osiągnięcia komercyjnego sukcesu przez każdego, kto konsekwentnie dąży do celu. Oczywiście przy odrobinie szczęścia. Taka konkurencja jak najbardziej jest dla mnie do przyjęcia, ponieważ jest zjawiskiem kreatywnym.

U nas natomiast takiej gwarancji brak, co gorsza – brak nawet prawdopodobieństwa, że praca równa się rezultatowi. Bo żeby był rynek, muszą być pieniądze, a w Polsce zagwarantowane są one głównie dla prominentów w rodzaju Feel czy wciąż podtrzymywanych przy życiu gwiazd PRL-u.

Powiedzmy – amerykański tygodnik Billboard. Kto znalazł się na tej liście, najprościej mówiąc, zaistniał jako artysta. To przekłada się na zainteresowanie mediów, występy, sprzedaż płyt czy sprzedaż na iTunes. Nie ma polskiego odpowiednika listy Billboardu. Analogicznie nie ma polskiego odpowiednika nagrody Grammy. Bo Fryderyk nim nie jest. To fikcja. Chciałabym, żeby nominacja do jakiejś nagrody lub jej otrzymanie pociągało za sobą rozwój wydarzeń, a nie stanowiło wyłącznie miły dodatek do branżowego bankietu.

Polecam zapoznać się z brytyjskimi wersjami popularnych programów np. Must Be The Music. Już samo porównanie stron internetowych mówi wiele, m.in. jakie zaplecze oferuje się artystom tam, a jakie tutaj. Niestety u nas ciągle motywem przewodnim tego rodzaju plebiscytów jest jury, a nie wykonawca. A nagroda? Występ na Wembley. Bez komentarza.
Last Choir Standing na BBC to kolejny świetny program, tym razem rywalizują ze sobą chóry. Wysoki poziom, kompetentne jury. Aż miło popatrzeć.

Co jeszcze? Dwa amerykańskie serwisy internetowe: Sonicbids oraz BandVillage mające na celu ułatwianie niezależnym artystom dostęp do dużych imprez czy festiwali. Wykonawca może się zgłaszać, płacąc wpisowe. Domyślam się, że w praktyce nie każdego na to stać. Ale istnieje przynajmniej możliwość, jest o co się starać. W Polsce, jeśli mnie intuicja nie myli, Farbyka Zespołów chciała być takim portalem, być może ostatnimi czasy pojawiło się coś nowego, o czym nie słyszałam. Takie przykłady można mnożyć. Swoją drogą ciekawa jestem, jaką siłę rażenia będzie mieć X Factor, bo jak dotąd na tle innych programów zdecydowanie się wyróżnia.

Jakie szanse w tym kontekście mają polscy muzycy bluesowi? Zależy, co ma na myśli artysta. Jeśli lubi ten styl i chce grać wyłącznie bluesa, to na pewno ma szansę na występy na festiwalach czy w klubach, bo w Polsce istnieje dość duża grupa osób zainteresowanych tym gatunkiem. Natomiast na zaistnienie na arenie ogólnopolskiej raczej ciężko liczyć. To oczywiście bardziej złożony problem, ale w dużej mierze to kwestia etykietki. Większości ludzi słowo „blues” kojarzy się z czymś smutnym albo z niczym. Niestety.

I: Muzycy borykają się u nas z wieloma problemami. Symboliczne gaże, wołające o pomstę do nieba kontrakty, brak odpowiedniej promocji. Kiedy słyszę, że młody muzyk, który przed chwilą rozpalił publiczność do czerwoności, chce porzucić scenę, bo nie daje rady utrzymać rodziny, zastanawiam się nad przyszłością polskiej sceny...

O: Nie chciałabym, żeby to, co powiedziałam przed chwilą, było postrzegane jako kolejny przejaw polskiego malkontenctwa. Innymi słowy, przekonania, że wszystkiemu winni są inni, więc trzeba sobie ponarzekać, żeby było lżej. Staram się realistycznie patrzeć na rzeczywistość. Co nie przeszkadza mi wcale traktować muzyki jako mojego głównego zajęcia, a także i przede wszystkim (!) podchodzić do niej z sercem i z pasją.

Pytasz o przeszkody. Dzisiaj muzyki nie traktuje się poważnie. Z jednej strony ponoszą za to odpowiedzialność organizatorzy dużych imprez, którzy przyzwyczaili publiczność do tego, że muzykę na żywo dostaje się za darmo. Mam tu na myśli tak niegdyś popularne Inwazje Mocy robione przez RMF czy cykl naprawdę ciekawych występów w ramach Ery Jazzu. Na te ostatnie składały się m.in. darmowe koncerty na rynkach polskich miast.

Na pewno duży udział mają tu menedżerowie klubów organizujący koncerty za wejściówki w cenie 5 złotych z obawy, że „za dychę to mi nikt nie przyjdzie”. Nic dziwnego, kiedy przez lata ludzi się do tego przyzwyczajało. Każdy mądry właściciel klubu wie, że „publiczność trzeba sobie wychować”. Muzycy pod żadnym pozorem nie powinni godzić się na takie warunki. To kpina potocznie nazywana „kryzysem” bądź „promocją”. Oraz piłowaniem gałęzi, na której się siedzi.

Z drugiej strony zaistniałej sytuacji winni są sami muzycy. Przecież to nikt inny, ale właśnie artyści przystają na wspomniane warunki. Nietrudno domyślić się, dlaczego tak się dzieje. Żyjemy w czasach, gdzie za sprawą Internetu praktycznie każdy początkujący ma szansę zaprezentować się i to od razu w skali globalnej. Dostępność tanich instrumentów, materiałów do nauki, nagrań jest nieograniczona. Z tego powodu coraz więcej ludzi zajmuje się muzyką. I bardzo dobrze! Świetnie, że młodych interesuje coś więcej poza graniem w Mafię i Medal of Honor. I że nie trzeba już stawać na głowie, klaskać uszami oraz inwestować całej swojej wypłaty, aby zdobyć płytę Led Zeppelin.

Ale należy też pamiętać, że zalew samodzielnie udostępnianej twórczości wywołuje poczucie, iż takich jak my są tysiące, więc trzeba robić wszystko, aby nas zauważono. Grać, gdzie popadnie, byle tylko się pokazać. Żyjemy w pokręconych czasach. Dzisiaj naprawdę ciężko znaleźć złoty środek pomiędzy chęcią wypłynięcia na szerokie wody, a tym, aby nie sprzedać się za błyskotki lub co gorsza – za bezcen.

I: Co w takim razie poradziłabyś początkującym muzykom?

O: Żeby wszechogarniająca mania promowania samego siebie nie odebrała im zdrowego rozsądku i świadomości tego, co dla nich ważne. Żeby szanowali samych siebie, nigdy nie przestawali szukać inspiracji, a czerpiąc od innych, zawsze starali się znaleźć przede wszystkim własny język. No i najważniejsze – żeby nigdy nie zapominali o tym, że muzyka to przede wszystkim przyjemność!

I: Dziękuję za wywiad w imieniu swoim i naszych słuchaczy i życzymy Tobie i Magdzie udanych koncertów. Zapraszamy do słuchania najnowszej EP-ki Oli Siemieniuk na kanale Polish Blues.

by_ingeborg
foto: by Oscar Lopez Gonzalez
 [1] komentarzy    skomentuj  
<< (1 dokumentów/strona 1 z 1/aktualnie 1-1) >>
 
  kalendarium  
Dziś jest: 2024-03-28
137 lat temu...
1887.03.28 W Kingsport w stanie Tennessee urodził się Cripple Clarence Lofton, znany wykonawca bluesa i boogie woogie. Zmarł 9 stycznia 1957 r.

72 lat temu...
1952.03.28 urodził się Benedykt Kunicki, muzyk, twórca, pomysłodawca i dyrektor artystyczny JIMIWAY Blues Festival i BLUES COLOURS Festival, współtwórca PSB, prezes Stowarzyszenia JIMIWAY -TABiR'70 i lider rhythm'n'bluesowej grupy FIRE BAND.
www.jimiway.pl
 
  reklama  
 
  szukaj  


[również w treści]
 
 
  logowanie  

Nie jesteś zalogowany/-a

login: 

hasło: 




Nie pamiętam hasła

Zarejestruj się

 
  reklama  
 
  najnowsze  
Powered by PHP, Copyright (c) 2007-2024 ..::bestyjek::..