Wizyty:
start: 2007-07-03
[15444895]
Wizyt łącznie
[37848]
Wizyt dzisiaj |
[291]
Zarejestrowanych użytkowników
[0]
Zalogowanych
[650]
Aktualności
[7]
Koncertów
[0]
Nieopublikowanych
[7]
Archiwalnych
[93]
Galerii
[18]
Linków
[0]
Postów RD
[55]
Reportaży/Relacji
[3]
Forum
[120]
Tematów forum
[2449]
Postów forum |
| |
<<
(1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1)
>>
|
NA ANTENIE RADIA DERF: PAMIĘCI NATA REESE’A
Autor: ingeborg, 2012-06-16 15:39:39 |
NA ANTENIE RADIA DERF: PAMIĘCI NATA REESE’A
Zachodnia Wirginia to kraina rzadko odwiedzana przez folklorystów. Przez wiele lat omijali ją badacze i łowcy talentów. O bluesie Wirginii nadal niewiele wiadomo. Przy życiu pozostała jedynie garstka autentycznych miejscowych muzyków. 8 czerwca 2012 odszedł od nas jeden z nich – 88-letni Nat Reese, charyzmatyczny gitarzysta i śpiewak z Salem, towarzysz Howarda Armstronga i Phila Wigginsa.
Nat Reese urodził się 24 marca 1924 roku, kilka lat przed wybuchem Wielkiego Kryzysu. Jego ojciec, Thomas, przyjechał do Wirginii z Birmingham w Alabamie. Rano rozwoził lód i węgiel, a wieczorami pracował jako dozorca w damskim college’u. Wkrótce odłożył dość, by kupić dom i otworzyć niewielką restaurację, niespokojny duch nie pozwolił mu jednak osiąść na stałe w Salem. Nat miał cztery lat, kiedy jego rodzice przenieśli się do Itmann, a później położonego przy granicy z Wirginią Princeton, „bramie do krainy węgla”, gdzie jak wieść niosła „pieniądze rosły na drzewach”.
Wirginia połowy lat 20-tych była specyficzną krainą. Większość Afro-Amerykanów przybyła tu z Południa tuż po zakończeniu I Wojny Światowej. Na przełomie lat 30-tych i 40-tych większość dorobiła się już własnych domów, założyła rodziny i wysłała dzieci do szkoły. Strumień Wielkiej Migracji ominął Wirginię, kierując rzesze czarnych robotników do fabryk i hut Nowego Jorku, Chicago i Detroit. „Dobrzy byli z nich robotnicy – wspomina Nat w wywiadzie Michaela Kline'a– jakżeby zresztą miało być inaczej? Płacili im 4 albo i 5$ za godzinę, kiedy na Południu dostawało się marne 75 centów.” Wykwalifikowani czarni robotnicy nie mieli powodu opuszczać Wirginii, zarabiali sporo, a rozkwitający przemysł zapewniał im i ich dzieciom godziwe utrzymanie.
Thomas nie dorobił się fortuny, dostał jednak stałą pracę na kolei, jego żonie i trojgu dzieciom udało się więc przetrwać lata kryzysu we względnym dobrobycie. „Nie było łatwo, ale nie brakowało nam jedzenia i żadne z nas nie chodziło boso – wspomina lata 20-te Nat – ojciec zarabiał wówczas dwa i pół dolara dziennie. Część z tego odkładał, żeby kupić jedzenie dla tych, którym gorzej się wiodło. Trampi zawsze mieli u niego kąt i ciepłą strawę”.
Z czasem sytuacja zmieniła się na lepsze. Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej Wirginia przeżywała gospodarczy boom. Kopalnie zwiększyły wydobycie, miasta rozkwitały, w dzielnicach rozrywki jak grzyby po deszczu wyrastały nocne kluby i sale taneczne. „To były dobre czasy – wspomina Nat - jeśli umiałeś grać w baseball, albo muzykować, nie musiałeś martwić się o pracę”.
Nat usamodzielnił się bardzo wcześnie. Już jako nastolatek śpiewał gospel i przygrywał do tańca w miejscowych klubach. Wirginijskie stringbandy należały wówczas do najnowocześniejszych w kraju. Czarni i biali muzycy grali tu na jednej scenie, rozkwitał blues, folk i swing, a obietnica łatwego zarobku ściągała do miasta światowej sławy muzyków, z Dukem Ellingtonem, Jimmym Luncefordem, Countem Basiem, Gene Krupą i Bessie Smith na czele. „Kopalniom zależało, by ludzie byli zadowoleni – opowiada Nat – a nic tak nie odpręża po pracy, jak gra w piłkę i dobra muzyka. Gdzie tylko się dało budowano stadiony. W sobotnie wieczory na trybuny szpilki nie dało się wcisnąć”.
W wieku dziewięciu lat Nat śpiewał już czystym sopranem i całkiem dobrze radził sobie z gitarą. Zaczynał od dziesięciostrunowej „tiple”, podobnej nieco do ukulele. „Któregoś wieczoru usłyszał mnie biały brygadzista i zaprosił do obozu na zabawę. Ludzie nie pozwolili mi zejść ze sceny zanim nie zagrałem z tuzina piosenek. Pamiętam, że wszyscy szaleli wówczas za „Corrine, Corrine”. Nauka szła Natowi jak z płatka i kilka lat później grał już biegle na pianinie, organach, altówce i harfie. Muzykalna była zresztą cała rodzina Reese’ów. Matka Nata grała na akordeonie, a jego ojciec był zdolnym gitarzystą. „Zanim całkiem nie zniszczył sobie palców pracą przy węglu, zdążył mnie jeszcze nauczyć paru akordów” – opowiada Nat. Wkrótce razem z kilka lat starszym przyjacielem zaczął pracować w pobliskim nocnym klubie. „Mieli tam pianino – wspomina z rozmarzeniem - jeden z nas stawał przy barze, a drugi biegł na zaplecze ćwiczyć. Graliśmy jeszcze długo po zamknięciu, kładliśmy się spać o czwartej, piątej rano, a po trzech, czterech godzinach trzeba było znowu brać się do roboty. Zimą nie warto było wracać do domu. Przesypialiśmy noc w klubie, rano zamiataliśmy salę, biegliśmy do domu się przebrać i zaczynaliśmy bal”.
Kiedy chłopcy podrośli poszli pracować w kopalni węgla. Nat spędził w niej z przerwami prawie osiem lat. Nie chce o tym pamiętać. „Wówczas wszystko jeszcze robiło się ręcznie – opowiadał – kuliśmy węgiel kilofami, a konie wyciągały urobek na zewnątrz. Płacili nam tylko za czysty węgiel. Za kamienie nie dostawaliśmy ani grosza.” W latach 40-tych w małych kopalniach górnicy sami musieli troszczyć się o dynamit i stemple. „Wierciliśmy dziury, sypaliśmy w nie proch i wysadzaliśmy skałę – wspomina Nat – kiedy ładunki wybuchły na dole świata nie było widać. Gaz i pył zatykały dech w piersiach. Cóż robić, wracało się na dół i dalej robiło swoje. Dziś wiele się mówi o pylicy i innych chorobach, ale kto by wówczas na to zważał. Jeszcze wiele lat później kaszlałem węglem”.
Z biegiem czasu popularność Nata wciąż rosła. Grywał na zabawach, w przydrożnych barach i elitarnych klubach, występował też przez dwa lata w radiu WHIS z pianistą Billem Harmerem. „Graliśmy w tamtych latach sporo polek, jazzu i bluesa – opowiada – ale nie bluesa tradycyjnego, czy - jak się wówczas mówiło – bawełnianego, tylko miejskiego, sentymentalnego. Blues zrodzony w Delcie Missisipi dotarł do nas z Chicago już odmieniony. W Wirginii jeszcze bardziej się zmodernizował, stał się lżejszy i nowocześniejszy, nabrał głębszego feelingu.” Konkurencja była spora – w lokalnych dance hallach koncertowały gwiazdy światowego jazzu. „Pamiętam występ Duke’a Ellingtona – wspomina Nat – grał w Hillbilly Barn za 500$ za wieczór. Kilka lat później płacono mu już 50, 100 tysięcy. Myślę jednak, że lepiej grał za te pięćset, nie był jeszcze tak sławny i bardziej się wtedy starał.”
Największą sławą cieszył się nocny klub w górniczym Keystone. Jego właściciele opłacali się miejscowym politykom i policja nigdy ich nie niepokoiła.
„Mieli tam cedrowy parkiet, stoły do pokera, bilard i prostytutki – mówi Nat - a na tyłach mogłeś kupić wszystko, co chciałeś: szkocką, burbon, samogon, dobry bimber, kiepski bimber... Co tydzień ktoś obrywał tam kulkę. To właśnie w Keystone grałem tej nocy, kiedy wpakowali mi kulkę w gitarę. Tak się wtedy wystraszyłem, że uciekłem z sali i zabarykadowałem się w aucie. Nigdy więcej nie chciałem już tam grać.” Węglowe zagłębie pełne było nocnych klubów z muzyką na żywo. W piątkowe noce bawili się tam górnicy i budowniczy kolei z całej Wirginii. „Zwozili ich autobusami z całej Wirginii – opowiada Nat – wydawali pieniądze jak wodę, a zarabiali dobrze, po 5 dolarów dziennie. Wtedy była to kupa pieniędzy, kilogram cukru kosztował 7, 8 centów”. „Chodziliśmy do Lester, Charleston, Logan, Welch, Northfork, Keystone, Bramwell, Switchback – wspomina– grały tam kilkuosobowe składy z pianinem, mandoliną i gitarami. Graliśmy swinga, two-stepa i jitterbuga, walce i foxtroty. Bluesa grało się na house-parties. W piątkowe wieczory ludzie tańczyli tam jak szaleni. Było piwo, wódka, domowe jedzenie i jeden, albo dwóch ludzi z gitarami. Na house-parties rzadko kto grał na perkusji, ludziom wystarczały dwie gitary i mandolina, albo gitara tenorowa. Bawiliśmy się nie gorzej niż na balu w Holliday Inn. A kiedy miejsca było mało wyjmowało się ścianki między pokojami i tańczyło dalej.”
Muzycy uczyli się grać ze słuchu, w sobotnie wieczory słuchało się radia WHIS i Grand Ole Opry. „Ludzie zamawiali u nas „Blue Moon”, „Stardust” i „Tea for Two”. Dziś nie gra się ich już tak jak dawniej. W tamtych czasach każdy muzyk miał własny styl, a liczba zwrotek zależała tylko od jego widzimisię. Nie mijała chwila, a było dziesięć różnych wersji jednej piosenki”. Nat znakomicie improwizował, ale znał też nuty – „nie tak jak ci dzisiejsi muzycy, którzy nie potrafią odróżnić dołu nut od góry” – żartuje. Z biegiem czasu jego zespół rozrósł się do dziewięcioosobowego combo. Mieli gitarę, sekcję dętą z saksofonem, klarnetem i kornetami, perkusję, pianino i bas. „Zaczynaliśmy od zwyczajnego kontrabasu, a potem zrobiliśmy sobie bas z gryfu gitary, kuchennej szafki i taniego wzmacniacza” – śmieje się Nat.
Czy nie marzył o wyjeździe? Wiele razy, ale nie tak łatwo było wyrwać się z Wirginii. „Wówczas liczyło się nie to, co umiałeś, ale to kogo znałeś – wspomina – trafiłeś na właściwego człowieka - twoje szczęście, nie – twoja strata. Nie było tak, jak dziś, kiedy możesz wejść wszędzie, gdzie przyjdzie ci ochota. Na drzwiach wytwórni wisiały tabliczki „Tylko dla białych”. Nat wcześnie się ożenił i dochował kilkorga dzieci. Bardzo kochał żonę. „Kiedy człowiek dorobił się własnego domu, trudno było go porzucić i ruszyć w nieznane. Jeśli nie znało się ludzi z branży lepiej było trzymać się swojej kopalni”. Nawet w latach 90-tych, kiedy podróżował już po całej Europie, przyjaciele z zespołu rzadko mogli mu towarzyszyć. Nie chcieli porzucać farm i stałej pracy. „Mówimy tutaj: lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu” – podsumowuje Nat z pogodą.
by_ingeborg
http://bdtonline.com
http://www.mustrad.org.uk
|
|
[0] komentarzy
skomentuj
|
Twój komentarz zostanie dodany po zaakceptowaniu przez moderatora
|
|
|
|
|
<<
(1 dokumentów/strona 1 z 1/dokumenty 1-1)
>>
|
| | |
Dziś jest: 2024-05-11 | 119 lat temu... | 1905.05.11 W Richmond w stanie Missisipi urodził się Joe McCoy, popularny w latach 30-tych gitarzysta bluesowy. Zmarł 28 stycznia 1950 r. | | | |
| 83 lat temu... | 1941.05.11 W Walker-on-Tyne w Wielkiej Brytanii ur. się Eric Burdon, wokalista The Animals. | | | |
| 139 lat temu... | 1885.05.11 (lub 12.19) w Edgard w Luizjanie ur. się King Oliver, jeden z największych trębaczy nowoorleańskiego jazzu, lider słynnego Creole Jazz Band, mentor Louisa Armstronga. Zm. 10.04.1938 w Savannah. | | | |
| 93 lat temu... | 1931.05.11 w Nowym Jorku ur. się Freddie Roach, legendarny muzyk jazzowy, mistrz Hammonda B3.
| | | |
| 52 lat temu... | 1972.05.11 w Nowym Jorku zmarł Alec Seward, utalentowany piedmoncki wokalista i gitarzysta. Występował z Browniem McGhee i Sonny'm Terry, a w latach 40-50' również z Leadbellym i Woodym Gurthie. Miał 70 lat.
| | | |
| 77 lat temu... | 1947.05.11 w Jacksonville na Florydzie ur. się Butch Trucks, perkusista i współzałożyciel The Allman Brothers Band, wuj Dereka Trucksa.
| | | | |
|